Podwórkowe zabawy, na przykład „pikuty”, „piekło-niebo”, „wywołuję wojnę”, „dwa ognie”, gra w cymbergaja na parapetach szkolnego korytarza, podbijanie stopą czochratej „zośki” czy źródło nagłych a przecież wyczekiwanych wybuchów śmiechu, bo o to właśnie w tych dwu zabawach chodzi – czyli „pomidor” i „głuchy telefon”, no i rytmy wyliczanek, to wszystko pojawiło się w naszym dziecięcym życiu jak pakunek sprzed wojny, podrzucony nam przez rodziców czy starszych braci i siostry. Niedawno sięgnąłem – robię to często – do Izaaka Babla i fragment Mojego pierwszego honorarium (w tłumaczeniu Jerzego Pomianowskiego) przypomniał mi jeden z takich wierszyków-wyliczanek sprzed sześćdziesięciu lat:
ecie-pecie, gdzie jedziecie,
ele-mele, na wesele
Fundamentem są tu dwa słówka żydowskie – o pierwszym za chwilę, a drugie, „ele-mele”, to przecież cień poważnego „Eli melech”, czyli „Pan [jest] królem”. Te i inne jeszcze, hebrajskie i z jidysz, zwykle zresztą mniej czy bardziej zniekształcone, tkwiły w naszych dziecięcych wyliczankach i piosenkach odziedziczone po dzieciach, których już tu od kilkunastu lat nie było, po Mośkach, Joskach i Srulach.
U Babla, w rozmowie narratora-dwudziestolatka z tyfliską prostytutką, kiedy oboje chcieliby choć na trochę wyrwać się z miasta, w jakieś strony o znośniejszym klimacie, na przykład do uzdrowiska Bordżomi (tłumacz oddał to przez Borżom), pojawia się właśnie owo „ecie-pecie”:
– do Borżomu by uciec przed takim upałem […]
– no to zapychaj do Borżomu […]
– trzeba mieć eciepecie – odpowiedziała Wiera…
Co to takiego „ecie-pecie”? Gdy trochę poszperać, trafiamy u Kazimierza Nitscha (Studia nad historią polskiego słownictwa, 1948), a potem i w pracach Zofii Kurzowej o polszczyźnie kresów południowo-wschodnich, na konstatację, że w Galicji, szczególnie w Lwowskiem, mówiono tak na owoce dzikiej, „psiej” róży, a w drugim, przenośnym i ulicznym znaczeniu, na pieniądze, „kasę” – i w tym właśnie sensie Pomianowski użyczył tego słowa Wierze. Źródłem lwowskiego czy drohobyckiego „eczi-peczi” czy „heczi-peczi”, jak to notują współcześnie we Lwowie (Natalja Chobzej i inni, Leksykon l’wiwskij, 2012), miałaby być niemiecka nazwa owocu róży, „Hetschenpetsch”, z południowych granic niemczyzny, zwłaszcza z dawnych Austro-Węgier, o etymologii nieznanej niemieckim lingwistom. Kurzowa widzi początek „ecie-pecie” w galicyjskich sztetlach.
Pomianowski, mistrz przekładu, przemyślnie zastąpił słowa Bablowskiego oryginału, w polszczyźnie nieznane, a tym bardziej – niezakorzenione, rzucone przez Wierę: „pieti-mieti niet”, czymś bardzo bliskim – owym „ecie-pecie”, z wyliczanek i zabaw żydowskich dzieci. Pewno wziął to słowo z życia, ze Lwowa, Wołynia i Donbasu lat II wojny. Pasowało mu, bo liczył, że nie będzie obce polskiemu czytelnikowi, choć w stronach od Galicji odleglejszych nabierało u nas nowych znaczeń: ja znałem je z Warszawy drugiej połowy ubiegłego wieku jako określenie takiego „ple-ple”, paplaniny, dyrdymałek rzucanych w rozmowie, a w Poznańskiem „ecie-pecie” to gwarowe określenie niezguły czy ślamazary.
Żydowskie „ecie-pecie”, słówko na wydłużone, jajowate lub elipsoidalne owoce dzikich róż, stoi zatem wśród wielu „roślinnych” nazw pieniędzy czy szerzej – zgromadzonego, a przecież niepewnego i nietrwałego jak i same rośliny i ich zbiory – majątku; mamy „sałatę”, „kapustę”, „siano” czy „kokosy”, a przede wszystkim, symbol już zapomniany choć niezwykle ważny w gospodarczej przeszłości Europy – „żołędzie”.
Bo też od Średniowiecza symbolem zamożności była obfitość wieprzów w oborze, a wieprze pędziło się do lasu, by tam tuczyły się na owocach dębów i buków. Wartość lasu oddawano po prostu liczbą wieprzy, które był w stanie wykarmić, a bynajmniej nie wartością drewna, bo drewna było wtedy w bród, jego brak nikomu nie groził, drzewne zasoby lasu wydawały się jeszcze nieprzebrane. Innego pastwiska niż las nie znano w średniowiecznej Europie, bo całą ziemię zdatną pod uprawę – a i tak zawsze rozłogów pól było zbyt mało – obsiewano zbożem, ówczesne zboża były przecież bardzo niewydajne. To dęby, żołędziorodne dąbrowy stanowiły o zamożności. Stąd kolor „żołędny” w kartach zwano czasem „pieniążkami”, a jego francuski odpowiednik, „trèfle”, to przecież koniczyna, również roślina pastewna. Średniowieczne lasy były – to zupełnie umyka naszym wyobrażeniom – bez wyjątku odwieczne, prastare; drzewa tych kniei i puszcz siały się, trwały i w końcu waliły na leśne dno – same z siebie. XV- i XVI-wieczne próby, by rolnik, tak potrzebujący dla świń obfitości żołędzi i bukwi, wkroczył w życie lasu ze swymi narzędziami i pracami, były przełomowe i niezwykłe: lasy zaczęto po raz pierwszy „zakładać” – postawiliśmy się wówczas na miejscu zarezerwowanym do tej pory dla obrotów i przemian samej Natury. Żołędzie siano często z płachty, tak jak rok w rok odnawiano łany, jak zwykło się siać zboża – czasem zresztą siano żołędzie zmieszane z ziarnami zbóż, na przykład z owsem.
JAKUB DOLATOWSKI