Szanowny Panie Redaktorze,
dzień, choć styczniowy, zaczął się nader obiecująco. Nie mogło być zresztą inaczej, skoro już przed śniadaniem zasiadłem do lektury „Księgi Przyjaciół”, gdzie znalazłem ujmującą opowieść Beaty Bolesławskiej-Lewandowskiej o książce Forte-piano Ewy Pobłockiej – i zdania, które natychmiast znalazły oddźwięk w mojej duszy, traktujące o tym, że działania artystów obliczone na pokaz „bledną w zestawieniu z «najbardziej szarą z szarych sukienek» Marii João Pires, kiedy ta siada do fortepianu i uderza w klawisze. Blichtr i błyskotki nie są bowiem potrzebne prawdziwej sztuce”. I ja, Panie Redaktorze, żywię takie przekonanie, a ugruntowują mnie w nim pieśni Kwintusa Horacjusza Flakkusa, które zaserwowałem sobie zaraz po śniadaniu.
Z wielką wyrazistością uwidoczniła się klasyczna zasada decorum, gdy w czterech ścianach mojego nader ascetycznego mieszkania czytałem nieśmiertelną strofę poety: „Nie kość słoniowa ani złoto / Błyszczy na stropach w moim domu. / Tramy z Hymetu w nim nie gniotą / Kolumn z dalekich afrykańskich łomów”. Przepełniło mnie poczucie zadowolenia, albowiem pod względem prostoty mieszkania z pewnością wyprzedziłem Horacego, który w swych pieśniach piętnował zbytek – nie dość, że nie mam marmurów z Hymetu ani niczego z kości słoniowej, to nie mam nawet drzwi w szafce kuchennej. Z lubością czytałem więc kolejne wersy: „Cześć dla mnie budzi moja sztuka: / Natchnienia zdrój, poety talent. / Choć biedny-m, bogacz sam mnie szuka. / O nic już bogów nie kuszę zuchwale”. Tu przerwałem lekturę, albowiem uprzytomniłem sobie, że nie mam również butów na zimę. Cóż było robić? Odłożyłem – o losie! – ukochany tomik i wyszedłem kupić buty.
Kupowanie butów, Panie Redaktorze, jest zajęciem do tego stopnia nieciekawym i niegodnym artysty, że nie zamierzam się na ten temat rozpisywać. Dość powiedzieć, że gdy już dotarłem do sklepu i wybrałem sobie, że tak powiem, obuwie, okazało się, że nie ma mojego numeru. No, do stu tysięcy jambów! Czyżby cała wyprawa na nic? Na szczęście, Panie Redaktorze, pojawiła się nadzieja – otóż miła sprzedawczyni zdradziła mi, że wypatrzone przeze mnie buty, w pożądanym rozmiarze, znajdują się w innym sklepie tejże firmy – mianowicie w centrum handlowym na drugim końcu miasta. Wspaniała ta wiadomość (acz nie tak wspaniała jak rymy Horacego) sprawiła, że – poświęciwszy bezcenne dwie godziny – dotarłem wreszcie i tam. Owszem, znalazłem poszukiwany model, ale cóż z tego, skoro para butów w moim rozmiarze właśnie przed chwilą opuściła sklep. Opuściłem go więc i ja, a ponieważ od tego biegania po mieście nielicho zgłodniałem, postanowiłem coś zjeść. Mając do wyboru wszystko, co tylko można sobie wyobrazić w dziedzinie kulinariów (knajpek i barów było tam ze czterdzieści), zdecydowałem się na pierogi, albowiem jeśli chodzi o obiady, stosuję prostą zasadę: jem to, co jadłem wczoraj. Tym sposobem od niepamiętnych czasów jadam na obiad pierogi, dzięki czemu posiadłem rozległą eksperiencję w dziedzinie smaku pierogów i z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że te, którymi uraczono mnie w centrum handlowym, były najohydniejsze ze wszystkich.
Wróciłem, Panie Redaktorze, głodny i bez butów. W tej sytuacji pozostawał już tylko Horacy. Sięgnąłem po odę, którą tak lekkomyślnie porzuciłem dziś rano, i wzrok mój padł na przedostatnią strofę: „I ziemia, czy to król, czy biedak, / Jednako przyjmie nas. A złotem / Prometeuszowi wziąć się nie dał / Charon, by stamtąd przewieźć go z powrotem”. Zrozumiałem, Panie Redaktorze, że większy pożytek bym odniósł, nie wychodząc dziś wcale z domu i słuchając Mozarta w wykonaniu Marii João Pires. Ale nic straconego! Tę nowo nabytą mądrość będę mógł zastosować, gdy spadnie śnieg.
FANTAZJANO, gotowy na zimę