Szanowny Panie Redaktorze,
któregoś dnia bladym świtem (choć godzina 4.30 w grudniu to raczej środek nocy) obudził mnie przeraźliwy dzwonek do drzwi. Wyjrzałem przez wizjer (dowcipnie zwany judaszem) i zobaczyłem dwóch zdyszanych osiłków. Z początku pomyślałem, że pomylili adresy, ale zaraz za plecami jednego z nich zobaczyłem ogromną pakę i w tej samej chwili przypomniałem sobie, że nie dalej jak pięć tygodni temu zamówiłem nową sofę!
Zapewne jest Pan zaskoczony tym egzotycznym pomysłem – przyznam, że ja również – i daję słowo, Panie Redaktorze, że nigdy bym na ten pomysł nie wpadł, gdyby nie to, że wcześniej wpadłem na sprężynę, która nieoczekiwanie wyłoniła się spod szykownej tapicerki mojej dotychczasowej sofy. Rzecz jasna, jedna sprężyna szkody nie czyni, można bez trudu ją omijać (ja zresztą nie zajmuję dużo miejsca, więc mogłem całkiem wygodnie ułożyć się z dowolnej strony sprężyny). Jednakowoż na jednej sprężynie się nie skończyło, albowiem wkrótce wychynęła spod tapicerki druga, i trzecia… Nawet taki stan rzeczy, Panie Redaktorze, nie nasunąłby mi jeszcze dzikiego pomysłu kupowania nowego mebla, ponieważ z trzema wystającymi sprężynami – lekko tylko we śnie lawirując – można żyć równie dobrze, jak bez sprężyn.
Słusznie się Pan domyśla, że zwiększająca się z biegiem tygodni liczba wystających metalowych części sofy nie mogłaby mnie skłonić do zmiany przyzwyczajeń (a do mojej sofy byłem wybitnie przyzwyczajony), szczególnie że wyskakiwaniu sprężyn towarzyszyło niezwykle interesujące zjawisko: otóż od pewnego momentu każda nowa sprężyna nie tylko nie dokładała mi kłopotu, ale wręcz ułatwiała mi ułożenie się na sofie – a ściśle mówiąc, na sprężynowym dywanie, jaki się w ten sposób, że tak powiem, utkał. Tak, Panie Redaktorze, ostatnie tygodnie spędziłem jako fakir!
Właściwie nie wiem, co mi przyszło do głowy, żeby zrezygnować z sofy, z którą moje wątłe ciało doszło do tak wyjątkowego porozumienia – każdego ranka ochoczo wstawałem na dźwięk budzika i już przed śniadaniem zasiadałem do pracy nad moim nowym poematem – a za sprawą sprężynowej nocnej akupunktury myśli moje szybowały swobodnie i zamaszyście, zaś poemat, który zatytułowałem Ogród o rozwidlających się ścieżkach, rzeczywiście rozwidlał się w zdumiewający sposób – ku mojemu zachwytowi. No, ale nie czas żałować róż (sprężynowej sofy), gdy płoną lasy – czyli nowa sofa stoi u drzwi. Cóż miałem robić? Przyjąłem zamówiony tak lekkomyślnie mebel.
Od tygodnia, Panie Redaktorze, nie napisałem ani linijki. Od chwili gdy po raz pierwszy usiadłem na nowej sofie – i ani się w nią nie zapadłem (poprzednia, o czym nie wspomniałem, miała pewne wgłębienia), ani żadna sprężyna nie potraktowała moich komarowych mięśni przymusowym masażem – w ogóle z niej nie wstaję. Upajam się (o, zgrozo!) wygodą i komfortem – które prostą drogą, a właściwie autostradą, wiodą mnie do zguby. Moje myśli nie krążą już wysoko i zamaszyście, tylko snują się leniwie na wysokości podłogowego dywanu. Szanse ukończenia poematu maleją z godziny na godzinę. Czy to możliwie, że wraz ze sprężynową sofą wyrzuciłem moją Muzę?! W tej sytuacji, Panie Redaktorze, albo natychmiast zacznę wyciągać sprężyny z nowej sofy, albo mój poemat pozostanie nieskończony. Skończony będę ja.
FANTAZJANO, były fakir