W grudniu ubiegłego roku niechcący otarłam się o Weihnachtsmarkt, jarmark bożonarodzeniowy w Wiedniu. Plac Marii Teresy zmieniono w wioskę prosto z Werandy country, Sielskiego życia czy innego Wiejsko-czarodziejsko. Pod pomnik cesarzowej wciśnięto stragany z wurstem, budy z winersznyclem i kramy z grzańcem. Alejki lepiły się od pierników, wnuki kleiły się do dziadków, dziadek do orzechów kłapał szczękami, wieprzowina skwierczała na rusztach, bombki lśniły, stroiki migotały, a renifery smętnie kiwały głowami na widok tłumów pod sąsiadującym z jarmarkiem Muzeum Historii Sztuki.
Sporą część fasady budynku zasłonił baner. Z ciemnego tła wynurzał się chłopak w potarganej koszuli, portkach przewiązanych sznurkiem, z parcianym workiem na plecach. Obdartus o zmierzwionych włosach, wydętych wargach i rumianych policzkach górował nad pospiesznie skleconą szopką i przyznać trzeba – pasował do magii świąt. W końcu to taki jak on pastuszek powitał w Betlejem dzieciątko.
Chłopak z obrazu Caravaggia nie kłaniał się Jezuskowi. Dopiero co zabił olbrzyma. Ociekająca krwią, odrąbana głowa Goliata nie zmieściła się na plakacie.
O wystawie dzieł Caravaggia i Berniniego pisano wtedy dużo i mocno. W prasie krzyczały nagłówki: Rewolucja w sztuce („Gazeta Wyborcza”), Strach, rozkosz i piękno („Do Rzeczy”), Krwiści artyści („Polityka”). Pisano, że to „barokowy spektakl”, „gra toczy się o rzeczy absolutnie podstawowe: o życie, śmierć i zbawienie” („Tygodnik Powszechny”), że „wystawa bada fenomen wczesnego baroku”, a artyści „stworzyli wizerunek człowieka pełnego targających nim emocji”. I jeszcze, że „nic tego nie pokazuje tak dobrze jak zgromadzone na wystawie obrazy ekstaz, łączące duchowość i zmysłowość, świętość i erotyczną rozkosz ciał”. Zresztą kuratorzy wystawy sami zasugerowali taki odbiór. Gudrun Swoboda, Stefan Weppelmann i Frits Scholten ponazywali ciemne, amfiladowe sale na przykład tak: Zdumienie i zaskoczenie, Przerażenie i strach, Cierpienie i współczucie, Miłość, Ekstaza, Żart.
A ja na tej wystawie widziałam głównie samotność.
W środku panował półmrok. Ekspozycję otwierały portrety: chłopiec Giovanniego Lorenza Berniniego (1599–1680) – pospiesznie złapany i uwięziony w marmurze sąsiadował z Narcyzem Michelangela Merisi da Caravaggio (1571–1610).
KTO SIĘ BOI WŁASNEGO ECHA
Narcyz, młodzieniec o delikatnych rysach twarzy, bladej cerze nakrapianej piegami i odstających uszach, które próbował zasłonić rudymi lokami, często pozował malarzowi. Był oszustem w Grających w karty i aniołem ze skrzypcami w Odpoczynku w czasie ucieczki z Egiptu, ale na tym obrazie klęczy na ziemi i pochylony nad kałużą szuka w mętnej wodzie swojego odbicia. Co go skłoniło do wejrzenia w głąb siebie? Czy na całym świecie nie znalazł nikogo godnego miłości i w sobie samym szukał ocalenia?
Lewą dłoń zanurzył Narcyz, niczym chochlę, w wodzie, jakby chciał wyłowić mieszkającego tam wodnika, wymacać żywego człowieka. Jednak każdy ruch oddala go od siebie, zamazuje rysy, odsuwa od podobizny. Odbicie nie uleczy go z osamotnienia. Może więc klątwa rzucona przez bogów nie była w istocie karą, lecz ratunkiem, wybawieniem? Z serca młodzieńca wykiełkował narcyz, ukorzenił się w trzewiach i wyssał z niego to, co ludzkie. Kwiat nie musi się bać własnego echa, uciekać w autyzm czy jakąś inną wsobność.
OCZY WYGNANYCH
Co wiemy o Meduzie? Że była piękna, miała dziewczęco świeżą twarzyczkę i bujne, skręcone w luźne loki włosy. I te oczy – płonące, błyszczące, pożądliwe. Ona czarowała spojrzeniem. Nieroztropnie rzuciła urok na władcę mórz Posejdona. Potem beztrosko umówiła się na schadzkę w świątyni Ateny. Czy zapomniała, że sowiooka bogini jest zazdrośnicą? Chwilę patrzyła na szczęście swej śmiertelnej rywalki, po czym zmieniła Meduzę w potwora. Odtąd te powabne, długie kędziory wiły się jak jadowite węże, a żarliwe spojrzenie – kaleczyło.
Co czuła piękna – nagle oszpecona? Skazana na odosobnienie? Mało kto potrafi znieść samotność, oswoić wilgotną celę, gdzie jedynymi towarzyszami są pełzające po ścianach cienie. W więzieniu pomaga niepamięć. Czy Meduza zapomniała, czy też każdego dnia tęskniła i natrętnie przywoływała minione czasy? Do tego jeszcze ta tortura myśli o śmierci. Bo do jej izolatki nie zakradali się zalotnicy, lecz oprawcy. Słyszała, jak mówią o niej z pogardą i wywołują z kryjówki, by zabić.
Meduza Berniniego ma głowę chłopca. Bo Meduzą może być każdy przerażający – bo przerażony, zadający ból – bo obolały, dręczący – bo udręczony. Każdy, kto doświadczył cierpienia, odtrącenia i ze wstrętem ucieka od siebie. Twarz z białego marmuru wyraża nie tyle złość, co rezygnację, węże leniwie wiją się wokół skroni, usta z trudem łapią powietrze, zaś zastygłe oczy są oczami wszystkich wygnańców i osaczonych.
MARTWY NIEPRZYNALEŻNY
Giovanni Lorenzo Bernini miał tylko 19 lat, gdy w kamieniu odnalazł Sebastiana, kiedy wyciosał jego porażoną bezwładem rękę i pomarszczoną, wyschniętą skórę. Człowiek z marmuru (przeżyty, przybity, martwy za życia) zwalił się z nóg, jak ktoś zwichnięty, z przetrąconym kręgosłupem, pozbawiony rusztowania ciała. Dosięgły go dwie śmieszne strzały wielkości drzazg. Czy go zabiły? Wątpliwe. Sebastian dogasa z powodu wykluczenia – wyobcowany z armii pretoriańskiej, obcy we wspólnocie chrześcijan, zmordowany niespełnionym pragnieniem przynależności.
W tej samej sali, po przekątnej, jego los się dopełnił – na obrazie Ludovica Carracciego (1555–1619) Święty Sebastian wrzucany do Cloaca Maxima. Niemalże słychać tupot strażników, którzy przywlekli nagie zwłoki nad kanał ściekowy. Zzieleniałe, omszałe, martwe ciało wytłukło się o granitowe krawężniki, stopnie i progi. Malarz ukazał chwilę, kiedy żołnierze rozwinęli brudne prześcieradło i wrzucają trupa do rynsztoka. Za chwilę otrzepią ręce i pójdą do gospody.
ŚWIĘCI MAJĄ NIEBO
Na wystawie dzieła sztuki mijają się lub wpadają na siebie, przekomarzają i droczą, podbijają się wzajemnie i dopowiadają. Ważna jest ich kolejność, interakcje i dystans.
Ten duży, perpendykularny obraz wisiał na wprost wejścia do trzeciej sali. Z daleka rzeźbiona futryna drzwi utworzyła jeszcze jedną, ciężką ramę malowidła. W miarę przybliżania się do płótna przybywało postaci, ich kontury się wyostrzały, odsłaniały się nowe szczegóły, na przykład twarde jak kopyta podeszwy gołych stóp błagalników – akurat na wysokości oczu widza. Madonna różańcowa to scena grupowa. I gdzie tu miejsce na samotność? A jednak.
Pewnego jesiennego dnia 1601 roku Caravaggio zaprosił do pracowni kolegów i kazał im uklęknąć przed Fillidą Melandroni. Do Rzymu przybyła ona w 1593 roku, by wykonywać najstarszy zawód świata i pozować. Była już Świętą Katarzyną i Judytą ścinającą głowę Holofernesowi, teraz Caravaggio obsadził ją w roli samej Najświętszej Panienki… Zatem całkiem udatnie musiała udawać.
Caravaggio odmalował ją wiernie, pokazał nawet meszek pod nosem „dobrej kobiety” (jak w średniowieczu nazywano kurtyzany – bonne femme, bo były dobre dla mężczyzn) i zabrał się za spękane pięty swoich kompanów z mordowni, upozowanych na pielgrzymów.
Ci z obrazu przeszli długą drogę. Brudni, zaniedbani, drzemiący czasem na postrzępionych paltach, wędrowali, gnani jedną myślą: dotrzeć do świątyni i Madonny. Dotarłszy, padli na kolana, prosząc o bogactwo i radość, o dzieci i dobrą śmierć, o szybki upływ dnia i długą noc. Maryja – w workowatej sukni do ziemi – siedzi osobna i szepcze pod nosem: „Nie umiem, nie potrafię. Mam nadwagę, chorą szyję i grymaśnego Jezuska. Dziś mogę wam dać uśmiech, jutro śmierć mojego syna. Święci mają o niebo więcej”. Wskazuje dłonią na Dominika, który obraca w palcach różaniec. Paciorki trą o siebie i wygrywają ciepłą melodię. Wynędzniali błagalnicy natychmiast zapominają o Madonnie i niczym ślepcy wyciągają ręce do mnicha. „Uchroń przed mrozem – proszą łagodnie – odsuń głód”.
NAŻREĆ SIĘ ŻYCIA
Twarz pomięta jak rodzynek, szpiczasta broda, poplamiona skóra, obwisły brzuch, krzywe łydki, pobrużdżone uda i opuchnięte kostki. Oto Satyr. Wygięty unosi nad rozdziawionymi ustami winogrona. Chce się nażreć życia. Zwiędłe szczęki po każdym kęsie powtarzają ruch, jakby rzadkie zęby szukały się wzajemnie. Starzec zajada z apetytem, chce zmielić każde grono, wyssać ostatnie soki, zgromadzić siły na przyszłość. Na wieczność. Pod jego pałąkowatymi nogami rozkraczył się lampart. Pantera w starożytnej Grecji symbolizowała dzikość, potęgę i siłę młodości. Może starość nie zaczyna się od zmarszczek, przywiędłych ust i sflaczałych ud? – pyta twórca Satyra z panterą, Pietro Bernini. Może bierze początek w chwili, gdy czyjaś młodość drażni i zawadza? Chwyciwszy za dłuto, nie miał nawet czterdziestu lat, ale już przemijał, zanikał, odrywał się od życia. Na scenie pojawił się bowiem jego syn – Giovanni Lorenzo, jeden z najwybitniejszych artystów wszechczasów.
Zmierzch zamknął wystawę. W muzealnym sklepie wybrałam sobie bombkę z Meduzą. Plac Marii Teresy iskrzył sztucznymi gwiazdkami i światełkami choinkowymi. Dalej smażył się wurst, kipiało grzane wino, a dziadek do orzechów kłapał zębami.
„Samotny tłum” (tak o tłumie pisał David Riesman) przelewał się między pośpiesznie zbitymi budami i całą tą świąteczną prowizorką. Między nuty Cichej nocy wpadały głośne rozmowy, między choinki wmieszały się prawdziwe futra i sztuczne misie. A z ciemnego tła patrzył na nas Caravaggiowski pastuszek. Dopiero co zabił Goliata, odrąbał mu głowę, chwycił za mierzwę włosów ociekający krwią czerep i rozhuśtał jak szyszkę.
Weihnachtsmarkt chyba nic o tym nie wiedział.
AGNIESZKA KANIA
Do 10 lutego 2022 na Zamku Królewskim w Warszawie można oglądać wystawę „Caravaggio i inni mistrzowie. Arcydzieła z kolekcji Roberta Longhiego”.