Czy jest rzeczywiście zapomniany? Trudno wskazać barometr, który mierzy żywotność dzieł poetyckich. Ale jest wielu poetów, którzy zabłysnęli w pierwszych dziesięcioleciach XX wieku, a o których pamięta się mało. Weźmy chociażby czwarty tom słynnej dwujęzycznej Antologii poezji francuskiej zredagowanej przez Jerzego Lisowskiego. Niektóre nazwiska, jeszcze za mojej młodości majestatyczne: Saint-John Perse, Patrice de La Tour du Pin, Pierre Jean Jouve, Jules Supervielle niemal zniknęły z ciągle aktualizowanej przez uczestników i świadków historii literackiej. Te, które pozostały w pamięci zawdzięczają swoją żywotność temu, że są nam bliższe w czasie, albo stało się tak za sprawą dodatkowych okoliczności: trafiły do francuskiej piosenki lub do muzyki awangardowej, zapisały się wierszem-manifestem antyhitlerowskiego oporu. Do tego dochodzi jeszcze i to, że poezja w kulturalnym życiu francuskim, w kręgu ludzi czytających rzeczywiście, nie istnieje zbyt wyraźnie, tak jak choćby w Polsce czy w Stanach Zjednoczonych.
Supervielle mimo częstych podróży do swojej drugiej ojczyzny Urugwaju (a może pierwszej? – bo tam się urodził), mimo południowoamerykańskiego składnika swego pisarskiego świata, był wyjątkowo zadomowiany w paryskim środowisku poetów i artystów, przyjaźnił się z wieloma. Musiał być nie tylko ceniony za swoje pisanie, ale i lubiany, skoro niedługo przed śmiercią ogłoszono go Księciem poetów. To stara tradycja, która przypomina średniowieczne dwory i poetyckie turnieje – zachowała ton festynu, na którym wybieramy krótkotrwałego władcę.
Wydawał liczne tomy poetyckie, pisał opowieści, gdzie roiło się od zaczarowanych dzieci, dramaty, gdzie występowały niewiarygodne postacie o niewiarygodnych imionach – było to jak gdyby odwzorowanie rodziny, którą stworzył: ojciec wariat poeta, matka zarazem władcza i kobieca oraz sześcioro potomstwa, każde z atrybutem łączącym je z jakimś tajemniczym aspektem świata. Wiersze nie przypominają znanych nam odmian poezji francuskiej pierwszej połowy XX stulecia. Nie mieszczą się w żadnej z żywotnych jeszcze wtedy tradycji: ani w tej wywodzącej się z Baudelaire’a i Rimbauda, uważanej za wprowadzenie do nowoczesności, ani w witalistyczno-biblijnej pochwale świata przez Claudela, ani w intelektualnej retoryce Valéry’ego, dla którego poezja odwzorowuje pracę mózgu; rozchodzą się z patosem Saint-John Perse’a (prawie rówieśnika), również pretendującego do istnienia na równej stopie z żywiołami… Jeśli chodzi o surrealizm, ważny w ówczesnym życiu kulturalnym, Supervielle trzymał się z dala od jego metod i jego koryfeuszy. Była to zapewne sprawa pokoleniowa, ale i przywiązanie do poetyki własnych mistrzów.
Supervielle rozmawia po prostu z rzeczami, rozmawia z Bogiem, którego imienia używa w sposób zupełnie fantazyjny, wprowadzając w błąd krytyka, gotowego zaraz przypisać mu jakąś osobistą teologię. Rozmawia z własnym ciałem, czymś tak cudownym i niezbędnym – próbując tragizm jego znikliwości, starzenia, śmierci, roztopić w kosmicznym przyzwoleniu. Do takich prób akceptacji grozy należy utwór, który tu podaję. Zelektryzował mnie, przypadkowo napotkany w jakimś tomiku. To po jego lekturze ciekawość skierowała mnie ku inny wierszom Supervielle’a, ale szybko uznałam, że ten pierwszy musi być wyjątkowy, a być może jest dla mnie nawet jedyny. Wynika z niego, że jesteśmy karmicielami Świata, który istnieje dla nas dzięki kontaktowi z naszym organizmem, ze zmysłami i działaniem (Uwaga dla absolwentów filozofii! Nie ma w tym ani grama kantyzmu!). Żywimy Czas naszą krwią i mamy – jak anemicy – krew w sobie odnawiać, bo Czas jest nienasycony. Ta więź ma charakter niesamowity, tak nierówni są partnerzy. Czas jest zależny od tego co skończone, co zmierza ode mnie do swego kresu. Dzięki temu się odnawia, czerpiąc ze mnie, przynosząc mi niszczące i twórcze samopożeranie. A odnawiać się oznacza wystawiać ciągle na niszczenie: i jeszcze, i jeszcze – aż do końca.
W tym krótkim wierszu jest coś z odsłonięcia prawa. Dotyka mnie nie tyle jako metafora, on jest mi bliski w swojej dosłowności. Konie przybywają w pewnych odstępach, aby pić – i trzeba im to zapewnić. To więcej niż poetycki wstrząs – kulę się pod siłą obrazu, jest dla mnie nie do wytrzymania. I zarazem rozpływa się w oczywistości. Zauważmy jednak, że ten wspaniały obraz, jako wizerunek zmysłowy, jest nielogiczny, bezsensowny. Jak ma wyglądać to picie „z nas”? Z czego konkretnie czerpią konie, tak że pojący słabnie i trzeba mu potem odzyskać siły? Co to są za okresy – pomiędzy jednym i drugim przybyciem spragnionych koni? W emocjonalnej sile obrazu zawiera się również jego nieprawdopodobność, ale dla zachwyconego czytelnika staje się ona obowiązującą prawdą…
Jules Supervielle
Konie Czasu
Kiedy konie Czasu stają przed mymi drzwiami
Wzdragam się nieco by patrzeć jak piją.
Bo to krwią moją gaszą swe pragnienie.
Obracają ku mnie pełne wdzięczności oko
Kiedy długimi haustami czerpią ze mnie siły
A słabość kładzie się na mnie jak noc.
I wiem, że muszę ciągle je odnawiać
Bym kiedy wrócą na nowo spragnione
Mógł żyć i je poić jeszcze i jeszcze.