Mój ojciec, Zbigniew Mitzner zmarł kiedy miałem trzynaście lat. Później nieraz o nim pisałem, przede wszystkim o prowadzonej przez niego w latach 1943-1944 akcji, dzięki której udało się ocalić rękopisy polskich pisarzy i historyków. Publikowałem jego prozę, felietony i wspomnienia. W międzywojennej Polsce był młodym, radykalnym socjalistą, zdecydowanym przeciwnikiem sanacji. W czasie wojny należał do, założonej w Wilnie, a później przeniesionej do Warszawy organizacji socjalistycznej „Wolność”. Z komunistami nie sympatyzował.
W 1945 roku nowa władza postawiła mu ultimatum. Miał przyjąć ich zasady gry. I tak, aż do śmierci w 1968 roku stał się propagandystą, próbującym równocześnie przemycać to, co wartościowe, jako redaktor i wydawca. Czasami jako publicysta próbował pisać otwarcie, co myślał z perspektywy idealistycznego, przedwojennego socjalizmu. Nieraz cenzura zdejmowała mu teksty, usuwano go z redakcji, a w 1957 roku został wykluczony z partii i na trzy lata miał zakaz publikacji. Po tych szykanach wracał potulnie na linię frontu ideologicznego. Bywał odważny, bywał strachliwy.
W niektórych świadectwach, między innymi w Moim wieku Aleksandra Wata pojawiają się sugestie, że był związany bezpieką. Jakiś czas temu podjąłem więc własne śledztwo, ale w archiwach Zakładu Historii Partii i w Instytucie Pamięci Narodowej nie znalazłem śladów jego agenturalnej działalności.
Prawda wypłynęła teraz, kiedy historyk Paweł Rokicki zaczął głębsze badania nad organizacją „Wolność”.
Wszystko jasne. Mój ojciec, Zbigniew Mitzner był tajnym współpracownikiem UB.
W kartotece odnotowano daty 1955 i 1958, ale werbunek musiał nastąpić wcześniej, pewnie w 1945 roku. Zachowała się, datowana na rok 1952, charakterystyka przebywającego w Londynie współtowarzysza z „Wolności”, Wacława Zagórskiego, wystukana zapewne na dobrze mi znanej z domu, maszynie do pisania Triumph. Zagórski z ojcem był w ostrym konflikcie, i wszystkie zarzuty zamieścił w swoich wspomnieniach, wydanych w Londynie w 1971 roku, a więc już po śmierci ojca.
Co o tym wszystkim sądzę, to już moja sprawa, bardzo osobista. Upubliczniam to jako post scriptum dotychczasowych moich publikacji na temat ojca. Nigdy nie chciałem być hagiografem.
Kwestia współpracy ojca z UB ma też wymiary tragikomiczne. Podobno w 1945 roku pewnego dnia po powrocie do domu powiedział: „Podpisałem pakt z diabłem”. Ja myślę jednak, że to nie był diabeł, który nagle objawił się ateiście, tylko (być może uzbrojony) urzędnik aparatu przemocy. I nie był to pakt darujący wieczną młodość, mądrość i skarby, tylko swoiście rozumianą wolność („wolność to uświadomiona konieczność”).
Teraz drugi wymiar sprawy, tragikomiczny. Ojciec przyjął pseudonim „Kordian”. Był przecież fanatycznym wielbicielem Słowackiego. Dlaczego jednak, podpisując deklarację współpracy utożsamił się z Kordianem, nie mam pojęcia.
Dużo można by tu pisać o romantycznych truciznach, mącących świadomość i o efektownych gestach, do których ojciec miał skłonność. Oto przykład. Do siódmego roku życia nie byłem ochrzczony i dopiero wobec zbliżającej się pierwszej komunii rodzice postanowili, żebym wyrzekł się szatana. Ojciec załatwił wtedy by odbyło się to nie byle gdzie, tylko w, jakby nie było związanej z akcją Kordiana, warszawskiej Katedrze św. Jana.
Jak już, to już.
PIOTR MITZNER