Cesare Pavese urodził się w 1908 roku w okolicach Turynu, przeżył 42 lata, przeważnie w Turynie, i w roku 1950, w sierpniu, w dniach największych, wyludniających miasto upałów, odebrał sobie życie w jednym z turyńskich hoteli. Zrobił to, co zrobić musiał. „Nikt nie zabija się sam. Śmierć jest przeznaczeniem. Nie zostaje nam nic innego, tylko jej sobie życzyć”. Zabijając się ani się swemu przeznaczeniu nie wymykał, ani się na nie zgadzał – uznał, że zespala się z nim całkowicie.
Pisał dużo, a także dużo tłumaczył. Przekłady zaczął drukować wcześniej niż własne wiersze, bo jeszcze w latach 1930-1935. Te przekłady, a także szkice omawiające twórczość tłumaczonych pisarzy amerykańskich: Whitmana, Faulknera, Lee Mastersa, Melville’a, Lewisa, Andersona, Dos Passosa, Dreisera, Gertrudy Stein, jak również pisarzy angielskich: Dickensa, Defoe, Stevensona, Conrada, Joyce’a, wywarły istotny wpływ na całą powojenną literaturę włoską, ponieważ pomagały jej w nowych poszukiwaniach, a te z kolei zdołały ją wydobyć ze skostnienia, z prowincjonalnej błahości. Sam Pavese natomiast odkrywał dla siebie, że „przesłaniem Amerykanów jest wskazanie na tajemniczą rzeczywistość kryjącą się pod słowami” […].
Jego życie wypełnione było pisaniem, rozmyślaniem o pisaniu i czytaniem tego, co już napisali inni. Nie nastąpiły w tym życiu żadne wydarzenia szczególne, ale właśnie tak powinno było być. […] Jedynym dostatecznie wyrazistym wydarzeniem zewnętrznym była kara politycznego zesłania na roczny przymusowy pobyt (w latach 1936-37) do małego miasta Brancaleone, położonego na południu Włoch, w Kalabrii. Natomiast całe życie wewnętrzne przez wszystkie lata przeniknięte było „powołaniem do samotności” oraz „powołaniem do śmierci”, a zatem rozpaczą i zwątpieniem. Jednocześnie, aby przeżywać je na poziomie istnienia, na poziomie spełniającego się losu, Pavese wciąż nakazywał sobie dokonywanie wyborów. „Zwątpiwszy wybiera się znowu, lecz co wybiera się wtedy? Wybiera się samego siebie, nie w swej bezpośredniości, nie jako przypadkową jednostkę, lecz wybiera się samego siebie w swoim wiecznym znaczeniu”. Przytoczone zdania pochodzą z Albo-albo Kierkegaarda, ponieważ sam Pavese nigdzie tak zwięźle i tak trafnie swojego wybierania nie określił. Sam zapisał: „Chce się istnieć, chce się coś znaczyć, chce się umrzeć – jeśli się umrzeć musi – z godnością, z rozgłosem, słowem, chce się zostać”. Przepisał także z dziennika Kierkegaarda do swojego: „Prowadzić życie doskonale ludzkie, a nie życie sprowadzające się jedynie do poznania – oto, czego mi brakowało”. Nie chciał zatem wyrzucać sobie takiego samego braku. Zaufał swemu „powołaniu do pisania”, ponieważ sądził, że ono potrafi nieomylnie pomagać nawet w docieraniu do znaczeń wiecznych. Żyjąc, z jednakową powagą zajmował się wybieraniem samego siebie jak i pisaniem. A kiedy szedł do hotelu, aby umrzeć, nie wziął ze sobą niczego poza jedną ze swoich książek. Wziął tę jedyną, która go najmniej zawiodła: Dialogi z Leukoteą.
*
Pavese poznał dobrze tylko jedno miasto: Turyn. Myśli o tym mieście pojawiają się już w pierwszych notatkach dziennika: „Miasto, w którym urodziłem się duchowo, przybywszy tutaj z zewnątrz: moja kochanka, a nie matka czy siostra”. Miasto często i nieodmiennie łączył w myślach z kobietą, gdyż tylko od miasta i od kobiet – stwierdził w Dzikim lesie – zaznawał aż tak dzikiego okrucieństwa. „To, co dzikie, wynajduje słowa… a te słowa potem rozkładają się nam gdzieś w głębi i zadręczają nas”. Sam także już od najwcześniejszych wierszy wynajdywał słowa, aby w słowa to okrucieństwo ujmować i jakoś je pojąć. Bo w tym okrucieństwie – uznał – zawiera się jakaś najistotniejsza nasza tajemnica, i to ona, „jest naszą krwią, oddechem, głodem”.
Turyn sprawia wrażenie przejmujące. Jest odmienny od innych włoskich miast: nie urzeka żadną piękną słodyczą. Pełno w nim zadrzewionych alei, kończących się pomnikami i pełno placów, wokół których, jak i wzdłuż głównych ulic, biegną długie portyki. Place wydają się rozległe ponad potrzebę i jak gdyby ponad miarę – jakby je rozmieszczano ze straceńczym rozmachem na jakiejś równinie zagubionej na krańcach świata, gdzie i tak nie warto oszczędzać miejsca, bo wokół ciągnie się samo pustkowie. Portyki, wąskie i wysokie, choć otwierają się arkadami na tak rozległe place, pozostawiają wrażenie ciemnych i zaniedbanych. Wnętrza wielu sklepów i restauracji, wnętrza kawiarni, w których Pavese pisał swoje pierwsze wiersze i opowiadania, wyglądają na nietknięte od początku wieku; żyje w nich jeszcze przepadający już, dawny, lepszy świat, ale przez to tym bardziej wydają się zagubione na krańcach świata dzisiejszego, gorszego, i tym nieodwracalniej prowincjonalne. Idąc pod portykami albo pod drzewami alei, nie znajduje się nad sobą nieba. Niebo widać dopiero nad wzgórzami, które zaczynają się tuż za Padem. Te wzgórza, porośnięte miękką gęstą zielenią, oddalają się od miasta i od miasta odciągają: prowadzą w stronę ziemi i krajobrazu. Wiatr, który z tych wzgórz wpada na place i w aleje, nie jest wiatrem miejskim. Jeśli więc można przyjąć, że każde miejsce – a zwłaszcza każde miasto – zawiera w sobie coś jedynego, coś, co je odróżnia od wszystkich innych miejsc, to w Turynie taką duszą, istotą, cieniem tego właśnie miejsca wydaje się być przejmujący smutek. Nic dotkliwego, a tylko niemijający smutek. Jednak dla kogoś, komu przychodzi spędzić tu całe życie, może jest to smutek pustoszący.
Pavese musiał znać Turyn z nużącą drobiazgowością. Mimo to za każdym razem, po powrocie z Rzymu czy z Mediolanu, zdawał sobie sprawę, że widzi go inaczej. Na przykład te długie, wysoko zabudowane aleje nagle wydawały mu się – jak pisał w dzienniku – czymś oderwanym od świata, a lekka mgła w nich rozsnuta wyglądała na odwieczną i zdolną zatrzeć wszystko. Wszystko, prócz okrucieństwa – mógłby raz jeszcze dodać. Gdyż okrucieństwem zaczynał się tu każdy najzwyklejszy dzień – każdego ranka, wyznawał w jednym z listów, budziło go „ukłucie samotności”, a w nocy ostatnie myśli także tym okrucieństwem były przeniknięte […].
*
Ze wszystkiego, co Pavese napisał, jedynie Dialogi nie powstały w Turynie. Zostały napisane w Rzymie. „Czemu tu przyjechałem – przez przypadek? Kiedy dojrzał we mnie cały świat mityczno-etnologiczny, właśnie wtedy wracam do Rzymu, wynajduję nowy styl dialogów i piszę je”. Najwcześniejszy dialog, Czarodziejki, zaczął pisać w grudniu 1945, ostatni, Ludzi, ukończył w marcu 1947. W trakcie pisania, w lutym 1946 ustalony wcześniej tytuł Ludzie i bogowie zastąpił tytułem Dialogi z Leukoteą […]. Wydawnictwo Einaudi przedstawiało książkę w nocie na okładce: „Cesare Pavese, którego wielu niezmiennie uznaje za upartego pisarza realistę, poświęcającego szczególną uwagę życiu wsi i przedmieść amerykańsko-piemonckich, ujawnia nam w Dialogach inną stronę swoich pisarskich namiętności. Każdy prawdziwy pisarz ma własne fazy księżycowe, zachcianki, skrywane muzy – i to one nagle go nakłaniają, aby stał się samotnym pustelnikiem. Pavese przypomniał sobie czasy, kiedy chodził do szkoły, i to, co tam czytał: przypomniał sobie książki, które co dzień czyta, jedyne książki, które czyta naprawdę. Wyrzekł się na chwilę przekonania, że jego totem i tabu, jego dzicy, duchy urodzaju, rytualne zabójstwa, strefa mistyczna i kult dla zmarłych są tylko jakimś bezużytecznym kaprysem – chciał natomiast dojrzeć w tym wszystko, co zagadkowe, o czym każdy pamięta, co podziwia, nieco już tym znudzony, i nad czym ziewa z uśmiechem. Tak powstały Dialogi”.
Pavese sam napisał tę notatkę. Jakie książki czytał codziennie, można się domyślać; wymieniał je zresztą w dzienniku, a także w wywiadzie napisanym dla radia zaledwie dwa miesiące przed śmiercią. A więc za największych pisarzy greckich uznawał Herodota i Platona; ponieważ nie szło im, jak Homerowi czy Sofoklesowi, o stwarzanie postaci, ale o rytm wydarzeń i o konstrukcję intelektualną, wspierającą się na symbolach. Podobał mu się Szekspir, znowu nie dlatego, że tworzył postacie – „nie z takiego romantycznego powodu, ale z prawdziwszego” – więc dlatego, że chociaż postacie te mają charaktery najrozmaitsze, zawsze i tak „każda w V akcie pod koniec mówi to samo”. Podobała mu się Nauka nowa Giambattisty Vico, ale Vico podobał mu się, nie tylko jako filozof, ale jako pisarz, bo „opisywał przygodę intelektualną, przedstawiając tamten pradawny bohaterski świat pierwszych narodów”. Podobał mu się Herman Melville, ponieważ Moby Dick ciągle mu przypominał, że proza nie ma opisywać, ale ma osądzać rzeczywistość „za pomocą wyobraźni pełnej symboli”. Wreszcie za największego pisarza współczesnego uznawał Tomasza Manna. Tak przygotowywały się te Dialogi – można wnioskować.
Aby mogły powstać, Pavese musiał jeszcze od czasów szkolnych przeczytać wiele innych książek; i tych można by się było domyślać, gdyby nie to, że i na nie natrafia się w dzienniku. Przeczytał więc Złotą gałąź Frazera, Totem i tabu Freuda, Mitologię tesalską Pauli Philippson, Białą Boginię Gravesa, Córki słońca Kerényiego, Mitologie prymitywne Lévy-Bruhla, Prolegomena Harrison, a przede wszystkim niejedną książkę Junga. Jeszcze w szkole natomiast musiał odczuć, jak powierzchownie postępowała z opowieściami mitycznymi włoska tradycja klasycyzująca. Pascoli, Foscolo, Alfieri, Carducci ozdabiali swoje utwory greckimi mitami, a mity ukwiecali retoryką pięknych zużytych słów. Tymczasem Pavese był już pewien innych wartości: „Urok mitów greckich płynie z tego, że ich sytuacje, początkowo magiczne, totemiczne, matriarchalne, inicjalne – dzięki śmiałej pracy, jakiej świadoma już myśl dokonała pomiędzy X a VIII w. p.n.e. – zostały na nowo wyjaśnione, przetrząśnięte, przerobione, przeszczepione zgodnie z rozsądkiem, i że właśnie takie dotarły do nas: wzbogacone o całą jasność i napięcie ducha, ale w dalszym ciągu połyskujące tamtym dawnym poczuciem dzikości”. Napisał też, że z opowieści mitycznych warto zachowywać tylko główne węzły i oddzielone już od siebie fragmenty, trzeba natomiast wyrzekać się całej rzeczywistości historycznej, kulturalnej, społecznej, z której opowieści te kiedyś wyrosły i w której nadal jeszcze tkwią swymi korzeniami. „To, co pozostaje, to sam problem, a rozstrzygasz ten problem za pomocą swojej wyobraźni”.
Greckie słowo mythos oznacza: opowieść – nie w takim więc znaczeniu grecki mit stanie się dla Pavesego mitem. Opowieść wcale jeszcze mitem nie jest, mit tylko w niej tkwi i tylko spoza niej prześwituje. Poprzez mitologie trzeba było docierać aż do tamtego prześwitywania, aby mogły powstać Dialogi. Nie przypadkiem Pavese odwołuje się do Manna. Mann zdołał już przecież wcielić w opowieść o Józefie Żywicielu tę głęboką i ciemną powagę mitu, która kryje się w każdym nawracaniu wydarzeń. A Pavese już dobrze wiedział, z jakim uporem, z jak dotkliwym, aż nadmiernym okrucieństwem te same wydarzenia potrafią nawracać. Mann, wspominając w jednym z odczytów, jak pisał Józefa, powiedział: „Trzeba było nawiązać kontakt z obcym światem, z prymitywną, mityczną wyobraźnią, a «nawiązanie kontaktu» w twórczości artystycznej oznacza coś bardzo skomplikowanego, coś wewnętrznego, wejście w sedno rzeczy, graniczące z utożsamieniem się i zmianą osobowości”. Pavese nie powtórzyłby tego za Mannem, gdyż nie uznawał tamtego świata za obcy, ale za najgłębiej własny.
W Grecji nie był nigdy; nie był zresztą niemal nigdzie poza rodzinnym Piemontem. Ale we wzgórzach Piemontu umiał dopatrzeć się nawet gór z greckich mitycznych opowieści. Pisał, że mitologiczną górę-pojęcie odkrywał dwojako: zarówno odnajdując Tajget u Katullusa, a Erymantos, Kyllene, Pelion u Wergilego, jak też patrząc na ogniska płonące nocą na znajomych stokach. „Dziwne – notował – bo drzewami klasyków były z pewnością drzewa Rzymu, ja jednak widziałem je jako piemonckie i odnajdywałem je tylko tutaj. Pewnie dlatego, że czytałem o nich w Piemoncie”. Kiedy znalazł się na zesłaniu w Kalabrii, trafił tym samym na teren dawnej Wielkiej Grecji, ale tam, z daleka od Piemontu, nie umiał nawet z życzliwością patrzeć na greckie morze. „Plaża znajduje się tu nad Morzem Jońskim, które jest podobne do wszystkich innych mórz i niemal nie jest więcej warte niż Pad”. Bo nawet morzem potrafiły stawać się dla niego rodzinne wzgórza: „Rzędy gęstych winnic – zielone, czerwonawe albo żółte – układają się jak morskie fale i zawierają w swoich toniach bogactwo morza” – zapisał w dzienniku. A morze greckie dopiero wtedy nabrałoby wartości, gdyby go potrafił zaznawać po swojemu. „Pamiętam, kiedyś czytałem Platona nad brzegiem Padu, a teraz nad brzegiem morza nawet nie czytam gazety” – narzekał w listach do siostry. Ale prosił ją jednocześnie właśnie o Platona, a także o podręczniki i gramatykę, aby uczyć się greckiego – jak pisał – po raz trzeci. Starał się zresztą dostrzegać to, co greckie, również i tam: „Wieś ma tutaj kolory greckie. Skały są żółte i czerwone, wszędzie widzi się jasną zieleń kaktusów i agaw, różowe oleandry i geranium ciągną się przez pola i wzdłuż ogrodzeń, a wzgórza odarte z ziemi mają kolor brunatno-oliwkowy”. Po paru latach również Alpy Apuańskie nad Carrarą, stoki z usypiskami białych głazów, przypomną mu góry greckie: „Te góry powinny być greckie. Patrząc od strony morza, widzi się na pierwszym planie zbocza ciemne i zalesione, zielono-rdzawe, a za nimi, daleko w niebie zarysy widmowe, powietrzne, całe z kamienia, blade, lekkie. Swoją nadziemską jasność zawdzięczają pokładom marmuru. Są scenerią dziką, ale pełną formy i rytmu, ostrą, oschłą, mityczną: grecką”. Trzeba było zatem jeszcze i takiej zdolności widzenia, aby Dialogi mogły powstać.
Formę Dialogów Pavese – jak się wyraził – wynalazł. Na szesnaście tomów wydania zbiorowego składają się wiersze, opowiadania, powieści, dziennik, listy, i tylko jedne Dialogi nie mieszczą się w żadnej z tych form. Innych znanych form także nie powtarzają. Przywodziły wprawdzie na myśl dialogi Platona i dialogi Leopardiego, ale zaraz okazywało się, że zbieżności są pozorne. Platon rozwija w dialogu wykład idei filozoficznej, natomiast Operette morali (Dziełka moralne) Leopardiego oddają głos ożywionym pojęciom – Naturze i Śmierci, Rozkoszy i Cierpieniu, Szczęśliwości i Znużeniu – aby one wypowiedziały swój sąd i określiły, co jest słuszne i uczciwe. A przecież Dialogi z Leukoteą nie są ani poszukiwaniem filozoficznym, ani moralnymi pouczeniami. „W tragedii greckiej nie ma złych. Nie wyjaśnia się w niej odpowiedzialności, stwierdza się tylko pewien fakt: los”. Nie są także poezją, choć dzięki skrótom, przenośniom, symbolom wydobywanym z natury są poezji bliskie. Podobnie bliskie są również i esejowi, skoro szkicują problem i nad nim się zastanawiają – ale i esejem nie są. Pavese nie wykłada tu poglądów filozoficznych, choć dobrze wiedział, jak blisko filozofia graniczy z mitologią: „Narody, które miały bogatą mitologię, to narody, które potem z upartą pasją filozofowały: Hindusi, Grecy i Germanie”. Wiedział zresztą także o czymś znacznie istotniejszym – przepisał do swego dziennika uwagę Kierkegaarda, choć sam mógłby zapisać to samo: „Początkiem filozofii nie jest zdumienie, jak nauczali Platon i Arystoteles, ale rozpacz”. I Dialogi dlatego tylko graniczą z filozofią, że właśnie wyniknęły z rozpaczy. Rozpacz przecież jest tak bardzo własna, jak wydobywane z własnego ciemnego dna mity.
Dialogi są krótkie – to jedno można uznać za bezsporne. Pavese polubił formę możliwie najbardziej zwartą już wtedy, kiedy „wynajdywał” podobną krótką formę dla swoich pierwszych opisowych wierszy, które nazywał „obrazami-opowiadaniami”. W Dialogach znowu zgęszczał, oczyszczał i szlifował słowa. Uznał, że warto się tym tak cierpliwie zajmować, skoro zarazem szlifuje się samego siebie: „Pięknie jest siebie szlifować i w najgłębszym spokoju przygotowywać się do tego, żeby stać się kryształem”. Żeby ten cały zgiełk i zamęt, w jakim się ciągle tkwi, mógł przynajmniej miejscami stawać się krystalicznie przejrzysty, skoro inne miejsca i tak będą musiały pozostać zmącone, skoro miejsca oszlifowane i tak znajdą się obok chropawych, zgęszczone obok rozrzedzonych. Tak też stało się w Dialogach. A później ta ich krótka forma nawet Pavesego wzruszała, a ściślej, wzruszająco go rozczarowywała. Pisał w liście: „Kiedy widzę je już wydrukowane, sprawiają na mnie wrażenie przykre: są małe, rachityczne, a właściwie milutkie. Tym razem na mnie kolej, aby się wstydzić”.
A jednocześnie przecież go jakoś uszczęśliwiały. Są szczęśliwe, ponieważ zawierają w sobie tę jedyną szczęśliwość, jaka wyobraźni Pavesego jest dostępna. Są szczęśliwe i w innym znaczeniu: są najszczęśliwiej udane ze wszystkiego, co Pavese napisał. We wspomnianym już wywiadzie radiowym, pytany o najbardziej istotną ze swoich książek, odpowiedział: „Dialogi z Leukoteą, te dialogi, które są może rzeczą najmniej nieszczęśliwą ze wszystkich, jakie przeniosłem na papier”. Tylko o tę jedną ze swoich książek chodził codziennie dopytywać, jak się sprzedaje. Uznał ją za szczęśliwą, bo chciał, aby przeprowadzała rzeczy z ciemności w obszar światła. Aby nie przychodziło ciągle tylko się o nie potykać, jak o przedmioty w ciemnym pokoju, jak o własny los. Już tego wystarczało za szczęśliwość. Zwłaszcza że chodziło o szczęśliwość, powiedzieć można, ostateczną. Pavese określił ją zresztą w jednym z dialogów: „Proszę o to, bym mógł żyć, nie o to, bym był szczęśliwy”.
Tej szczęśliwości sprzyjać miała Leukotea. Trzeba bowiem uznać, że te dialogi są w gruncie rzeczy rozmowami. Nie dwie osoby biorą w nich udział, ale cztery: dwie kolejno do siebie mówią, a dwie inne, Leukotea i Pavese, milcząc, nieustannie w każdej z tych rozmów uczestniczą. Leukotea mówi samą swoją obecnością, a Pavese samym swoim milczącym oczekiwaniem. Przecież z tego, o czym się rozmawia i dla niego ma coś wyniknąć. Leukotea odzywa się tylko dwa razy: do Kirke i do Ariadny, do kobiet, które się zagubiły – odzywa się, aby im dopomóc odnaleźć się na nowo. Pavese spodziewa się takiej samej pomocy i dla siebie. To nic, że Leukotea o najdroższym jego marzeniu, o tym, aby móc znaleźć się we własnym domu przy bliskiej osobie, mówi mu jak Odysowi: „Jakież to nudne!”. Jest jednak ciągle przy nim i już sama jej jaśniejąca obecność jest pomocą. Tytuł powinien był właściwie brzmieć: Dialogi w obecności Leukotei.
Leukotea była kobietą, jedną ze śmiertelnych, a mimo to Zeus nie posłał jej ducha do Tartaru. Zmienił ją w nimfę morską, dał jej nieśmiertelność, pozwolił, aby zatarły się w niej granice między ludzkim a boskim. Aby scaliło się to, co nawet w mitycznych opowieściach bywa rozdzielone. Zeus udzielił jej tego w nagrodę. Zasłużyła sobie na nią nie tylko tym, że kiedyś opiekowała się małym Dionizosem. Raczej tym, że sama zadała sobie śmierć. Skoczyła ze skał do morza, odkupując to wszystko, czego żyjąc nie była zdolna w sobie przezwyciężyć. Żyła może w Koryncie, nazywała się Ino i była żoną króla Atamasa, który ukarany przez Herę, zabił w zamroczeniu jednego z synów, a może żyła na Rodos, nazywała się Halia i została zgwałcona przez sześciu własnych synów, na których Afrodyta zesłała obłęd. Jej życie zatem było także pełne okrucieństwa, a jakąś część winy za to ponosiła i ona. Skoczyła do morza, uczyniła to, na co nie umiała się zdobyć porzucona Ariadna. W nagrodę została ułaskawiona. Stała się bóstwem morskim, dostała pod opiekę żeglarzy. Otrzymała imię Leukotea, czyli – Biała Bogini. Pod postacią białej mewy zjawiła się przy Odysie i uchroniła go przed utonięciem. Zachowała to, co ludzkie, w tym, co boskie.
Pavese zmienił tytuł Ludzie i bogowie na nowy, ponieważ w nowym mieściło się więcej niż w poprzednim. Nie dał jednak tytułu Dialoghi con Leucotea, ale Dialoghi con Leucò – imię zostało złagodzone, ocieplone, bo do kogoś, z kim pozostaje się w zażyłej serdeczności, zwykło się przecież zwracać imieniem zdrobniałym. W języku włoskim, aby imię stało się zdrobniałe, wystarczy je ściąć aż po akcentowaną samogłoskę, w polskim trzeba je, jak gdyby odmienić. W dodatku polska tradycja nie zna żadnego zdrabniania imion mitologicznych. Polska Leukotea musiała więc pozostać Leukoteą.
„Homera nie trzeba poprawiać” – trzeba poprawiać siebie. Trzeba tego uparcie próbować. Leukotea umie takie próby rozjaśniać samą swoją symboliczną bielą. Potrafi je rozświetlać swoją łagodną, cierpliwie sprzyjającą przychylnością. Samą kobiecą bliskością, jasną i daleką, tak zamierzchle daleką, że już tylko z jakąś istotą tej jasnej kobiety się obcuje, z samą jej kobiecością. Leukotea jest więc tym mitycznym wzorcem, jakiego spotykane przez Pavesego kobiety nie chciały powtarzać […].
*
Zagłębiając się do źródeł najbardziej własnych, Pavese musiał spostrzec, że i obce źródła jego własne warstwy zasiliły. Tak dzieje się zawsze. Związki mitów z wpływami kultury starał się potem ująć w szkicu Stan łaski. Nie określił jednak nigdzie, jakie wpływy najmocniej osadziły się w nim samym. Oczywiście najwięcej ich musiało być w warstwach najdawniejszych, w tych najgłębszych; w tych na tyle ciemnych, że już i sam Pavese wpływów tych jasno nie dostrzegał. Ale przez nie i tak wciąż przesączało się to wszystko, co go zasilało najmocniej […]. Obcowanie z myślą Nietzschego zapadło głęboko i zasilało niemal tak mocno jak własne mity. W dzienniku pozostał z tego zaledwie ślad: Pavese wspomniał gdzieś o lekturach, w których coś „uderzało go twórczo”, i w nawiasie dodał nazwisko Nietzschego. Zaraz też uzupełnił: „Nietzsche i jego Dionizos”. Natomiast w Dialogach odnaleźć można ślady bardziej wyraźne; i to nie tylko ślady wczesnych odkryć Nietzschego-filologa, który z nietykanej od dawna starożytności wydobywał na jaw siły i uniesienia dionizyjskiego pesymizmu. Wszystkie główne motywy Dialogów – przeznaczenie, nawroty zdarzeń, boskość w człowieku, odnajdywanie-tworzenie samego siebie, tragiczność, w której nie ma już moralności – były podejmowane i rozstrzygane przez Nietzschego. Tyle tylko, że Nietzsche nazywał je inaczej – kolejno: amor fati, Wieczny Powrót, śmierć Boga, człowiek-wolny duch, wartości poza dobrem i złem. Ta „klasyczność” zaciążyła najmocniej, ponieważ Nietzsche przekonywał, że należy docierać do wartości znaczących, a martwe chciał przewartościowywać, odmieniać, ożywiać, tworzyć w miejsce dawnych nowe. Jednego tylko z jego ważniejszych motywów Pavese nie podjął: woli mocy. Może chciał ją w sobie odnaleźć, ale przecież jej nie odnajdywał, a zatem nie był to motyw własny. Całej dostępnej sobie mocy spodziewał się po docieraniu do mitów. Ale przecież i tu nie oddalał się od Nietzschego i mógłby powtórzyć jego słowa: „Kategorie rozumu są środkiem do użytecznego fałszowania świata”, choć najczęściej, przeciwnie niż mit, uchodzą za „kryteria realności i prawdy”. Jeśli pisał odnosząc się w myślach do d’Annunzia, pisał, aby mu się sprzeciwiać, jeśli natomiast odnosił się do Nietzschego, pisał, aby nie całkiem z nim się zgodzić. Odnosząc się do d’Annunzia mógłby powtórzyć słowa ze Zmierzchu bogów: „Rozczarowany mówi: szukałem wielkich ludzi, a znajdowałem zawsze tylko tych, co małpowali ideał wielkich”. Do Nietzschego natomiast z pewnością odnosił własne słowa ze szkicu O micie: „Ale ci najsilniejsi, ci najbardziej szatańsko święci i świadomi, dokonują tego, czego chcą”. Jednak z tego, czego Nietzsche już dokonał, z całości tych intuicji Nietzschego, wybrał dla siebie tylko część […]. Nietzsche zaznał radości nawet w Turynie. Ostatnie miesiące swego świadomego życia spędził przecież właśnie w Turynie, i to właśnie na turyńskim placu w ostatnim świadomym geście tej tragicznej dionizyjskiej radości objął za szyję dorożkarskiego konia. W jednym z ostatnich listów pisał: „Jakiż piękny jest Turyn w szare dni! Dawniej powtarzałem sobie: móc zamieszkać w jakimś mieście, z którego nie miałoby się wcale potrzeby wychodzić, nawet po to, żeby popatrzeć na pola – w mieście, gdzie, cieszy najzwyklejsze przechadzanie się ulicami. Kiedyś byłem pewien, że to nie będzie możliwe”. Pavese ciągle i coraz bardziej był pewien, że to możliwe nie jest. Nie umiał pokochać swego losu, nawet „z rozpaczliwą ostrożnością”. Ale umiał pozostać wdzięczny Nietzschemu, choćby tylko za to, że go takiego kochania chciał nauczyć.
W sierpniu opuścił Turyn, jak wszyscy, i pojechał nad morze, do Bocca di Magra; do miejscowości małej, nijakiej, zdumiewającej tym, że można właśnie ją spomiędzy tylu innych wybrać na odpoczynek. Zachowały się listy pisane stamtąd do poznanej przypadkowo dziewczyny, która zresztą mieszkała tuż obok. Jakby bez potrzeby, na oślep w zamęcie. Pavese prosił ją: „Nie zapodziewaj się gdzieś – ja ciebie kocham”. I wyznawał, raczej sobie niż jej: „Ty jesteś młoda, niewiarygodnie młoda, jesteś taka, jaki i ja byłem, kiedy zdecydowałem, że muszę się zabić, już nawet nie wiem czym rozczarowany, ale tego nie zrobiłem – byłem ciekaw jutrzejszego dnia, ciekaw samego siebie – i życie przechodziło mi straszliwie, a jednak ciągle uważałem, że jeszcze jestem samego siebie ciekaw. Już jest odwrotnie: wiem, że życie jest wspaniałe, ale ja już usunąłem siebie z życia gdzieś na bok, wyłącznie z własnej winy, i wiem, że jest to tragedia marniutka, taka sama, jak mieć cukrzycę albo raka z palenia papierosów. Czy mogę ci wyznać, kochana, że nigdy nie zbudziłem się obok kobiety, że jeśli którąś kochałem, ona nie brała tego poważnie, i że nie znam tego spojrzenia przepełnionego wdzięcznością, jakim kobieta obdarza mężczyznę? […] Nie można zapalać świecy z obu stron naraz – jeśli chodzi o mnie, spaliłem całą z jednej tylko strony, a popiołem, który po tym został, są moje książki”. Po kilku dniach wrócił do opustoszałego Turynu. Zatrzymał się w hotelu i jeszcze stamtąd napisał do dziewczyny kilka słów: „Jeśli nie pogrzebałaś mnie w rzece Magra – żyję w hotelu «Roma» przy placu Carlo Felice. A jeśli mnie pogrzebałaś, to sama żyj szczęśliwa i wiedz, że tamte dni będę pamiętał zawsze”. Ale już w parę dni później napisał do przyjaciela: „Wybieram się w podróż do królestwa umarłych. Jeśli chcesz wiedzieć, kim teraz jestem, przeczytaj raz jeszcze Dzikie stworzenie w Dialogach z Leukoteą – jak zawsze, przewidziałem wszystko pięć lat wcześniej”. W ostatniej kartce, jaką w życiu wysłał, jest jeszcze i to: „Co znaczy: wróciła? Kto – Amerykanka? Mam już coś innego, o czym muszę pomyśleć”. Przez całe ostatnie dni, kiedy już wrócił z hotelu do domu, palił w wyciągniętym na środek pokoju piecyku listy, notatki, fotografie; przez dwie ostatnie noce nie gasił światła. Uprzątnął z biurka książki, które zawsze zawalały je całymi stosami; w tych dniach po raz pierwszy w życiu nic nie czytał. Biurko stało puste, leżał na nim tylko niedotykany już dziennik, otwarty na czystej stronie i jedna jedyna książka: Dialogi z Leukoteą. Nietzsche gdzieś zanotował: wszystkie książki, jakie się napisało, należy skazać. Wszystkie przecież nie są tak udane, jak miały być. Dopiero skazawszy wszystkie, można pomyśleć o tym, czy którejś nie wolno by ułaskawić. Pewnie i te zdania gdzieś w Pavesem utkwiły – w każdym razie tę jedną książkę ułaskawił.
Rano w sobotę 26 sierpnia wyszedł z domu z walizką, jednakże nie poszedł na dworzec, ale wrócił do hotelu „Roma”. Zabił się w nocy wieloma proszkami nasennymi. Pozostawił jedynie parę słów: „Wybaczam wszystkim i wszystkich proszę o wybaczenie. Dobrze? Nie plotkujcie za dużo”. Napisał to na tej jedynej ułaskawionej książce, jaką zabrał ze sobą do hotelu: na pierwszej czystej stronie Dialogów z Leukoteą. Tak jak kiedyś pisał je w obecności Leukotei, tak teraz w obecności tej książki zdecydował się umierać.
STANISŁAW KASPRZYSIAK
Fragment szkicu zamieszczonego w tomie Stanisława Kasprzysiaka „Odwieczne rozmowy”, który ukazał się nakładem wydawnictwa Austeria. Aby zamówić kliknij – tutaj