Twarz człowieka, który dobywa z ust nie słowa, ale liście, jeden po drugim, i one jakby pączkowały ze swoich drzewnych gałązek – taką twarz, oddaną w płaskorzeźbie, z trzema gałązkami dębu, które wychynęły spomiędzy warg i otaczają kamienne oblicze roślinnym nimbem, pokazał mi kiedyś w Pradze Antonín M. Svoboda. Było to na Starym Mieście, gdzie – w otwartych na Rynek arkadach kamienicy zwanej Tyńską Szkołą, pod ostrołukami, w półmroku – jednym ze zworników sklepienia jest właśnie spoglądająca w dół twarz, która mówi liśćmi.
To jest zelený muž, „zielony człowiek”. Wtedy, w Pradze, pierwszy raz zetknąłem się z tym przedstawieniem prób kontaktu, rozmowy, zadzierzgnięcia i podtrzymywania więzi – przez wszystkie istoty ze wszystkimi innymi, przedsiębranych oczywiście jeszcze przed Wieżą Babel. W czasach zaprzeszłej jedności nas wszystkich – to właśnie liście mogły być słowami, a słowa liśćmi, wszystko było przecież w prawieku otoczone konarami, gałęziami i liśćmi: całe kontynenty stały, jak nie bagnami, trzęsawiskami i rozlewiskami rzek, to nieprzeciętymi puszczami, pełnymi szumów, hałasów i zacichania.
Motyw „zielonego człowieka”, jak się szybko zorientowałem, jest znany historykom sztuki i etnologom czy antropologom: pisze się o tym uczenie na różne sposoby, a sam fenomen zwą, w różnych miejscach, der grüne Mann, green-man, l’homme vert, zelený muž, i tak dalej. Szukając czegoś o „zielonych ludziach” sięgnąłem wtedy po lektury czeskie, zawsze jakoś miłe mi dla swobody i szerokości spojrzenia na naturę i słowa, krajobrazy i miejsca; w ręce miałem teksty pisane i zestawiane przez Václava Cílka – Krajiny vnitřní a vnější (2002; Krajobrazy wewnętrzne i zewnętrzne), Makom, kniha míst (2009; Miejsce [hebr.], książka miejsc) i Cestami zelených mužů (2010; Drogami zielonych ludzi).
Praski kamienny Sylwan, z nieporuszoną, pozbawioną rysów twarzą, zapewne analfabeta, ale przy tym – przecież czysta oralność. Niczego jednak u Tyńskiej Szkoły nie usłyszymy, poza rumorem i hałaśliwym poszumem miasta. Nie chcę przytaczać uczonych wywodów i o nich rozprawiać – anim do tego przygotowany, ani to w ogóle tu potrzebne. Gdy patrzę na Cílkową fotografię „zielonego człowieka” z praskich arkad – zdjęcie jest nieostre, bo tam pod sklepieniem zawsze szarawo – nasuwają mi się zupełnie proste pytania, zaczyn dla rozmyślań. Wypisuję je tu jak popadnie:
To krzyk, głośna mowa czy może – szept? Monolog czy dialog? Wyznanie czy wymuszone torturą zeznania? Wydostają się te liście z ust lekko czy z bólem i trwogą? Słowa niezmiennie te same czy też nowe i nowe? Czy wyrwały się zielonemu mężowi z ust tylko raz, czy może powtarza je i powtarza, jak słowa brewiarza czy terkotanie modlitewnego młynka? Może to od wieków tylko jedno i to samo – Słowo? Czy to jasne, wiosenne wypustki listków, czy zimowe, zbrązowiałe, pełne garbników liście dębu, od których drętwieją wargi – słowa starości? Jak tu dla tych słów, gdzie? – znaleźć tłumacza.
I wreszcie – czy także buczyny i dąbrowy chłoną w siebie dźwięk kroków i słowa piosenki wędrowca, gdy ten idzie lasem (jak piosenki, którą często niezdarnie podśpiewywałem sobie i psu, na leśnych spacerach, zapamiętanej od małego, a poznanej z ust rodziców; żartobliwej, ale przecież potem bardzo dla mnie ważnej: „wędrowali szewcy przez zielony las, nie mieli pieniędzy, ale mieli czas, i śpiewali rypcium-pypcium, nie mieli pieniędzy, ale mieli czas”)?
JAKUB DOLATOWSKI