HOME
Krzysztof A. Worobiec

Muzeum cz. 5 – Historia jednego eksponatu

Wiele eksponatów zgromadzonych przez nas w muzeum ma ciekawe pochodzenie, jak choćby opisywane wcześniej meble-imitacje, a niekiedy również barwną historię, wartą opowiedzenia. Na ścianie największej izby, nad niebieską skrzynią posagową, wisi oprawiony w czarną ramę bukiet białych kwiatów, misternie naszytych na czarny aksamit. A co to jest i jak te kwiaty do nas trafiły? To dłuższa historia sięgająca czasów PRL-u, związana z lekturą powieści Siegfrieda Lenza…

 

Widok dużej izby. Przy drzwiach do alkierza wisi kompozycja białych kwiatów na czarnym aksamicie.

 

O białych kwiatach na czarnym aksamicie i czytaniu Lenza

 

Książka 1:

Siegfried Lenz, „Lekcja niemieckiego”

Warszawa, Czytelnik, 1971.

 

Pierwszą książkę Siegfrieda Lenza kupiłem i przeczytałem w roku 1971. Była to Lekcja niemieckiego, wydana w poszukiwanej wówczas, niewielkiej formatem, choć wielkiej wyborem tytułów, serii wydawniczej „Nike”. Tak naprawdę, w tamtym czasie poszukiwane były wszystkie książki, zwłaszcza „nowych pisarzy zachodnich”, których twórczość była dla nas, za tzw. „żelazną kurtyną”, odkrywaniem innego świata. Lekcja niemieckiego była kolejną odsłoną nowej (wówczas) literatury niemieckojęzycznej, w której ważne miejsce zajmowali poznani właśnie za sprawą serii „Nike” Max Frisch czy Heinrich Böll. Po ich lekturze „polowałem” na kolejne, ukazujące się książki (teraz to książki „polują” na czytelników). Nie było tego wiele, a z czasem w księgarniach pojawiły się kolejne książki Lenza, które trafiły do mojej, wówczas wrocławskiej biblioteki:

 

Książka 2:

Siegfried Lenz, „Najszczęśliwsza rodzina miesiąca”

Warszawa, Czytelnik, 1974.

Książka 3: Siegfried Lenz, „Einstein przepływa Łabę pod Hamburgiem”

Warszawa, Czytelnik, 1977.

Książka 4: Siegfried Lenz, „Opowieści z Bollerup”

Poznań, Wydawnictwo Poznańskie, 1978.

 

Kupione we Wrocławiu książki nr 2 i 3 trafiły zapewne do którejś z mazurskich bibliotek, w Ukcie lub Piszu, bo tam od czasu do czasu oddajemy (my, czyli moja żona Danusia i ja) nadmiar książek, w ramach redukcji zasobów własnej biblioteki. Lekcja niemieckiego oraz Opowieści z Bollerup, którą zgodnie z zapiskiem na stronie tytułowej, kupiłem 22 września 1978 roku (wtedy miałem zwyczaj podpisywania książek i zapisywania daty zakupu), do dzisiaj stoją w naszej domowej bibliotece w Kadzidłowie.

Po przeczytaniu Opowieści z Bollerup przyszedł rok 1979, a więc czas, kiedy czytaliśmy książki, kupowane nie w księgarniach, ale „zdobywane inaczej’. Były to książki wydawane za granicą, często przez paryską „Kulturę”, przemycane do kraju, pożyczane od znajomych, niekiedy powielane (w tym celu ze znajomymi „założyliśmy” nawet taką niewielką manufakturę wydawniczą, w której „wydaliśmy” kilkanaście tytułów w nakładzie 20-30 egzemplarzy – ale to już inna historia…). Natomiast początek lat 80., okres narodzin „Solidarności”, stan wojenny, czas wielkich braków i pustych półek w sklepach i księgarniach, to dla mnie okres lekcji niemieckiego sensu stricte (choć solidne podstawy języka zyskałem dzięki wymagającej nauczycielce niemieckiego, w LO nr 7 w Zielonej Górze) bo w czasie, gdy ogłoszono stan wojenny, przebywałem akurat w brytyjskiej strefie okupacyjnej Berlina, nazywanego wówczas Zachodnim. Wbrew swoim planom pozostałem tam na stałe. A to „na stale” przerwał upadek komuny i przyjazd na Mazury.

 

Dokument 1:

Dowód sprzedaży nr 000170

PP „Desa” Dzieła Sztuki i Antyki, Salon Sztuki nr 11 w Zielonej Górze, pl. Lenina 12

Symbol gr. towar.: 2541

Wyszczególnienie: Bukiet kwiatów, papier wosk. p. XX w.

Cena: 6180 zł słownie sześć tysięcy sto osiemdziesiąt złotych

Data nieczytelna: 19 (1983?)

 

W 1983 roku bukiet białych kwiatów w wazonie, naszytych na czarny aksamit, wisiał na ścianie w Desie w Zielonej Górze, dokąd właśnie przyjechałem z Berlina. Młodszym czytelnikom wyjaśniam: Desa (skrót od słów Dzieła Sztuki i Antyki) była państwowym przedsiębiorstwem, w zasadzie monopolistą, trudniącym się skupem i sprzedażą antyków (nie licząc giełd staroci i handlu pokątnego). Zielonogórska Desa była niewielka, antyków w niej też było niewiele, a w mojej kieszeni nie było też zbyt wiele pieniędzy. Ale jakieś pieniądze miałem, bo jako „gość zagraniczny” odwiedzający swoją ojczyznę – i miasto, w którym chodziłem „do szkół” musiałem dokonać tzw. wymiany obowiązkowej. Mało kto dzisiaj to pamięta, choć nie są to czasy aż tak odległe, a niektórzy zapewne wcale nie wiedzą, że obywatele polscy mieszkający za granicą i przyjeżdżający do swojego kraju, mieli obowiązek wymiany dewiz, czyli de facto płacili haracz za każdy dzień pobytu. No więc paradowałem po ulicach Zielonej Góry, z paszportem konsularnym w kieszeni (tu kolejne wyjaśnienie: nie jest to paszport dla pracowników konsulatu, ale wydawany przez tychże obywatelom polskim mieszkającym na stałe zagranicą), w którym to były różne pieczątki: okrągłe, podłużne, kwadratowe, czerwone, zielone i fioletowe: Wśród nich:

 

Pieczątka numer 1:

„Zezwala się na wjazd do PRL i pobyt przez (30) dni. Wjazd powinien nastąpić przed upływem sześciu miesięcy od daty wystawienia”, tu podpis…

Pieczątka numer 2:

„Kierownik Wydziału Konsularnego Stanisław Ludwichowski I Sekretarz”

Pieczątka numer 3, okrągła:

„Misja Wojskowa Polska w Berlinie”

Pieczątka nr 4:

„Podlega obowiązkowi wymiany dewizowej równowartości 7 DM dziennie. Es besteht die Untauschpflicht des Gegenwertes von 7 DM pro Tag”

Pieczątka nr 5:

„Spełniono obowiązek wymiany dewiz w równowartości 7 DMZ dziennie na (5) dni pobytu w PRL”

A na koniec najważniejsza pieczątka nr 6:

jednego z państwowych kantorów (ze złodziejskim kursem) potwierdzająca, że stosownej wymiany dewiz dokonano.

 

Najważniejsza, bo bez tej pieczątki nie można było wyjechać z Polski!

I tu potrzebne jest kolejne wyjaśnienie: wymiana 7 DM / dziennie była haraczem łagodnym: była to taryfa ulgowa, bo jako student Freie Universität Berlin (Studiengang: Geographie/Erdkunde, Studienziel: Promotion) korzystałem z dobrodziejstwa przysługującej mi zniżki. Pozostali polscy obywatele, którzy chcieli odwiedzić Ojczyznę, w której nie mieszkali na stałe, musieli wymieniać bodajże 13 lub 15 marek zachodnioniemieckich za każdy dzień pobytu w kraju (o porównaniu tej kwoty do ówczesnej średniej krajowej pensji nie będę pisał).

A po ulicach Zielonej Góry paradowałem nie bez powodu: po dokonaniu obowiązkowej wymiany dewiz musiałem przecież dokonać obywatelskiego obowiązku. Musiałem wydać wszystkie, w przymusowy sposób uzyskane środki płatnicze, ponieważ nie wolno było ich wywozić za granicę, bo to było przestępstwem dewizowym. Tak więc, aby nie zostać przestępcą dewizowym, narażającym państwo na straty musiałem jakoś pozbyć się tych pieniędzy. Tak więc z paszportem pełnym stosownych i bardzo ważnych pieczątek oraz określoną, może nie zawrotną, choć stosunkowo dużą – jak dla zwykłego śmiertelnika, ilością gotówki wkroczyłem do niewielkiego saloniku Desy, znajdującego się tuż obok zabytkowej Wieży Głodowej i naprzeciw – tfu!!!, klubu MO zwanego potocznie „Pod pałkami”.

Antyki zgromadzone w Desie stały lub wisiały w pewnym, ściśle określonym porządku: im dalej od wejścia, a bliżej kontuaru pań sprzedawczyń, tym wyższa był ich cena (choć nie koniecznie wartość) i odwrotnie. Po obejrzeniu wszystkiego, co było do obejrzenia, spytałem o wiszący w pierwszym pomieszczeniu, w pobliżu drzwi wyjściowych, bukiet białych kwiatów w białym wazonie i w prostej, eleganckiej czarnej ramie. Białe kwiaty i wazon były naszyte na czarny aksamit. Pani sprzedawczyni bardzo uprzejmie mnie potraktowała (mimo że zainteresował mnie obiekt z „tańszej” części sklepu) i poinformowała, że są one, tzn. kwiaty, wykonane zostały z woskowanego papieru. Obraz bukiet spodobał mi się, podobnie jak jego cena (6180 złotych polskich, tyle przeciętnie miesięcznie zarabiano wtedy w Polsce), wyszedłem więc wkrótce ze sklepu ze sporym, płaskim i szarym pakunkiem, w którym staranie zapakowany znajdował się ów bukiet kwiatów wyciętych z woskowanego papieru.

 

Bukiet białych kwiatów na czarnym aksamicie.

 

Dokument 2:

Spis mienia przesiedleńczego przeznaczonego na wywóz do Berlina Zachodniego: 55 pozycji [a wśród nich:] Pozycja 39: obrazy o tematyce różnej – 8 szt.

Dowód odprawy celnej – wywóz seria AB Nr 215550 Poz. ewid. 272/84, data: 09. 05. 84 r.,

Podpisane: Kontroler Celny U.C. w Rzepinie Andrzej Napierała.

 

No i kolejne wyjaśnienie: jako polski obywatel, mieszkający na stałe za granicą, miałem prawo wywieźć tam cały posiadany w Polsce dobytek. Co prawda trudno mówić o dobytku, bo przecież dwa lat wcześniej skończyłem studia (Uniwersytet Wrocławski, wówczas jeszcze im. Bolesława Biureta, Wydział Nauk Przyrodniczych, kierunek: geografia). Jednak jak wynika z powyższego dokumentu, coś tam jednak się uzbierało, a konkretnie 55 pozycji spisanych urzędowo na papierze. Przedmioty te, po spisaniu, należało odprawić, czyli pokazać urzędnikowi Urzędu Celnego, w tym wypadku znajdującego się przy dworcu kolejowym w Zielonej Górze. A celnik, jak to celnik, interesował się głównie tzw. przedmiotami wartościowymi (pytał o złoto, srebro, bursztyny), a do takich na szczęście nie zaliczył bukietu białych kwiatów w czarnej ramie, więc łaskawie zezwolił na jego wywóz. W ten sposób, z urzędową listą, zapakowane w szary papier, ostemplowane i zaplombowane urzędowymi plombami (!), mienie przesiedleńcze mogło legalnie opuścić terytorium PRL i trafić do zachodnich sektorów Berlina, oczywiście po drodze poddane podwójnej, czujnej i drobiazgowej kontroli socjalistycznych, bratnich organów granicznych Niemieckiej Republiki Demokratycznej (raz przy wjeździe do byłej radzieckiej strefy okupacyjnej, drugi raz przy jej opuszczeniu). I w ten sposób bukiet białych kwiatów trafił na ścianę solidnej kamienicy, wybudowanej pod koniec XIX wieku przy Leonhardtstraße – niewielkiej i bardzo malowniczej, porośniętej pięknymi lipami ulicy w dzielnicy Charlottenburg. Tam wisiał sobie spokojnie i dosyć długo, od czasu do czasu odkurzany delikatnie, by nie zniszczyć drobniutkich listków, płatków, słupków i łodyżek kwiatów.

Po 1989 roku i upadku muru berlińskiego, gdy Berlin Zachodni stracił swój specyficzny klimat otwartego – mimo że zamkniętego miasta, stając się częścią Wielkiego Berlina, metropolią, stolicą Niemiec, a Polska w tym samym czasie stała się „krajem normalnym”, moja żona Danusia, która nigdy nie chciała mieszkać za granicą, zwłaszcza w Niemczech, nalegała byśmy wrócili do kraju. Ale dokąd i po co? Do Zielonej Góry, tam, gdzie mieszkałem do 19 roku życia i chodziłem do szkół? Czy do Wrocławia, gdzie poznaliśmy się na studiach, a potem ja pracowałem w Geoprojekcie? Otóż tak zwany „los”, czyli przypadek, układający się w pewien ciąg, szybko po sobie następujących wydarzeń: spotkania z przyjaciółmi w ciepły wieczór, na Stuttgarter Platz przy weizenbier, opowieści o Koreańczykach interesujących się rogami polskich jeleni (dosłownie, nie w przenośni), lektura prasy codziennej, gdzie wyczytałem o fermie jeleni, namowa Danusi by wynieść się z Berlina i spontaniczny wyjazd na Mazury, sprawiły, że kupiliśmy mały, podupadający dom z kawałkiem ziemi w Kadzidłowie (ale o tym wszystkim już pisałem).

 

Książka 5:

Siegfried Lenz, „Muzeum ziemi ojczystej”

Warszawa, Czytelnik, 1991

Na tylnej okładce metka z podwójną ceną: 20 000 zł oraz 2 zł.

 

No i tak trafiliśmy na Mazury, których wcześniej nie znaliśmy, bo to daleko od Wrocławia, no i nie ma tu wysokich gór (po których wówczas tak namiętnie wędrowałem, że wychodziłem sobie w nich nawet pracę magisterską pt. Geneza stopni Smogorni). Z Berlina na Mazury było jeszcze dalej, ale nie musieliśmy już podróżować autostopem, bo szczęśliwie mieliśmy samochód, więc nadrabialiśmy zaległości. Poznawaliśmy Mazury oraz ich okolice, a jeżdżąc tak po różnych miasteczkach (i do Olsztyna), tradycyjnie zaglądaliśmy do księgarni w poszukiwaniu nowości i literatury fachowej (typu „jak przeżyć pierwsze dni na wsi”) i regionalnej (w ten sposób odkryliśmy wydawnictwa Borussii). No i pewnego razu w Mrągowie, na półce z tanią książką, między poradnikami dla rolników i wędkarzy, a przeterminowanymi kalendarzami, natrafiliśmy na książkę Siegfrieda Lenza Muzeum ziemi ojczystej, którą kupiliśmy za 20 tysięcy złotych, czyli po denominacji za całe 2 zł. W ten sposób po wielu latach Lenz przypomniał o sobie, choć chyba wcześniej w niemieckiej telewizji oglądaliśmy film w odcinkach, nakręcony na podstawie tejże opowieści (później, już na Mazurach, była jeszcze lektura Słodkich Sulejek). Tak czy siak, Muzeum ziemi ojczystej w miękkim, tanim i nieco tandetnym wydaniu, pojechało z nami do Berlina, gdzie jeszcze zarabialiśmy na remont naszego przyszłego mazurskiego domu. No i tam, w Berlinie, snuliśmy plany o życiu na Mazurach. Żeby bardziej wczuć się w mazurski klimat i dzieje czytałem Muzeum ziemi ojczystej, aż dotarłem do strony 181 książki, na której przeczytałem: „Gdy Cyganie pociągnęli dalej, do Narbony i Andaluzji, Bianka z czystej sympatii wzięła Sonię Turk do domu, podarowała jej poduszkę wypchaną puchem młodych gęsi i niezwykłą sukienkę, haftowaną rybią łuską – roślinny motyw na czarnym aksamicie – i tak długo kazał jej pić wywar z wnętrzności zwierząt, aż dziewczyna ocknęła się z apatii, wywołanej przez trans”.

Po przeczytaniu tych słów zerwałem się miejsca, ale nie z powodu myśli o piciu wywaru z wnętrzności zwierząt, lecz z powodu opisu owej sukienki. Po powtórnej lekturze fragmentu, tym razem na głos, zaopatrzeni w lupę dokonaliśmy z Danusią szczegółowych oględzin wiszącego od lat na ścianie bukietu białych kwiatów w wazonie. No i wszystko się zgadzało! Czarny aksamit był oczywistym od początku, ale to, co zgodnie z dowodem kupna, miało być papierem woskowanym, okazało się misternie wyciętymi rybimi łuskami! Te wszystkie malutkie kwiaty bzu, listki wycinane w ząbki, płatki łączone po kilka w pączki róży lub kiście bzu, ozdobione perełkami i koralikami, z słupkami, łodyżkami, a nawet wazon, wszystko to było wykonane z rybich łusek! Pewności nabraliśmy, gdy dwanaście stron dalej przeczytaliśmy: „Moja mistrzyni wyszła nam naprzeciwko, w sukience, z rzadko spotykanym haftem z rybich łusek, przerobionym prezencie od Bianki…”.

 

Płatki kwiatów i listki wycięte z suszonych rybich łusek są ozdobione koralikami i perełkami.

 

Skoro można było przerabiać sukienki, to przecież można było też kompozycję kwiatową z łusek rybich wyciąć i przerobić na dekoracyjny obraz. Tak więc dzięki Lenzowi, wiemy co mamy: rzadki przykład sztuki mazurskiej! (po wielu latach podobny, choć znacznie mniejszy obraz z rybich łusek widzieliśmy na wystawie w muzeum w Mrągowie).

 

Dokument 3:

Spis przewożonych przedmiotów i mienia w związku z powrotem na stałe do Polski z dnia 31.05.1999 roku

Dwie pieczątki:

Urząd Celny w Rzepinie, Oddział Celny w Świecku,

Urząd Celny w Olsztynie, Posterunek Celny w Mrągowie,

maj –czerwiec 1999 r.

Załącznik: ręcznie spisana lista rzeczy – poz. 8.: Obrazy, zegary itd.

 

W 1999 roku na stałe opuściliśmy Leonhardstraße, Charlottenburg i Berlin zabierając z sobą cały swój dobytek. By nie płacić cła był ponownie przewożony jako mienie przesiedleńcze. A w mieniu tym znajdował się między innymi starannie zapakowany bukiet kwiatów z rybich łusek. W ten oto sposób obraz bukiet przez Zieloną Górę i Berlin, powrócił do miejsca swego hipotetycznego pochodzenia, czy raczej wytworzenia. Wrócił na Mazury, a wraz z nami trafił do Kadzidłowa, gdzie być może częściowo pod wpływem lektury Muzeum ziemi ojczystej, zamierzaliśmy – niczym Zygmunt Rogalla, utworzyć muzeum. Tak też się stało i w translokowanej chacie odtworzyliśmy między innymi jednoizbową szkołę wiejską, być może taką, w jakiej powieściowy nauczyciel Heinrich Hasenleit zdumiony powtarzał: „Czy to możliwe?”, gdy od swojego ucznia Simona Gayko otrzymał w prezencie model okrętu klasy awizo „Hohenzollern”, który w tejże izbie szkolnej został wkrótce – przy aplauzie dziatwy szkolnej, zniszczony („zbombardowany” – jak to nazwano w powieści) za pomocą tłuczka od moździerza (str. 7-80 „Muzeum…”). Zniszczonego modelu awizo nie mamy, ale na ścianie największej izby w naszym muzeum, wisi biały bukiet kwiatów, wyciętych z rybich łusek, misternie naszytych na czarny aksamit, a oryginalna czarna rama została zamieniona na specjalnie dorobioną grubą oprawę ze szkłem, by delikatne płatki kwiatów chronić przed „bombardowaniem” przez palce ciekawskich zwiedzających.

 

Detal misternej kompozycji – tu łuski rybie w całości.

 

Zamiast zakończenia:

 

Książka 6:

Mazury – Słownik stronniczy, ilustrowany

Dąbrówno, Wydawnictwo Retman, 2008.

 

Waldemar Mierzwa, wydawca z Dąbrówna, zaproponował mi udział w tworzeniu Stronniczego słownika mazurskiego. Słownik miał być subiektywny, tak bardzo, że każdy z autorów sam ustalał hasła, jakie chciałby w nim umieścić i opisać. Wśród około 30 haseł, które wybrałem i napisałem, jedno dotyczyło Siegfrieda Lenza i jego książki:

Muzeum ziemi ojczystej (Heimatmuseum) Siegfrieda Lenza (ur. 1926 r. Ełk) to obok Dzieci Jerominów Wiecherta, jedna z najważniejszych powieści mazurskich*. Lenz opowiada w sposób barwny historię Mazur poprzez losy mieszkańców Łukowca (Ełku) od I do II wojny św. (powieść sfilmowano). Narratorem powieści jest Zygmunt Rogalla – twórca prywatnego muzeum, gromadzący z pasją świadectwa historii okolicy, bo «wiedza na temat stron ojczystych […] jest początkiem wiedzy o świecie» oraz by pokazać «jak kiedyś żyliśmy». Gdy eksponaty te, podobnie jak mieszkańcy Łukowca, po 1945 r. trafiły do Niemiec, by nie stały się tam relikwiami «zakonu nostalgii, sprzymierzenia chorych z tęsknoty», którzy «wszystko chcieli organizować na nowo», podpala swoje zbiory «by nikt już nie mógł nimi zawładnąć». Powieść z 1978 r. jest aktualna także obecnie, gdy pamiątki przeszłości nie świadczą już tylko «o minionym, zakończonym zamkniętym życiu», lecz służą innym celom «stosownie do najnowszych potrzeb» (reinterpretowanie historii w Niemczech, dyskusja o śladach niemieckiej przeszłości w Polsce). KAW.

I tak – zwięzłym hasłem podziękowałem pisarzowi za jego dzieło. Jak widać warto czytać Lenza, bo to lektura nadal inspirująca!

Kadzidłowo, czerwiec 2010 r. [1]

Ps.

W niedzielę, 13 października 2024 roku w Bad Säckingen, ładnym niemieckim granicznym miasteczku nad Renem (na drugim brzegu jest Szwajcaria) wraz z przyjaciółmi spacerowaliśmy po parku Schloss Schönau, niewielkiego zamku wyglądającego jak pałac. Przy jednej z alejek stała szafka – taka uliczna samoobsługowa biblioteka, w której można zostawić niepotrzebne książki i w ten sposób dzielić się nimi (bookcrossing czyli „uwalnianie książek”). A w niej, na górnej półce, obok siebie stały i chyba czekały na nas, dwie grube książki, obie w płóciennych okładkach: dwie najważniejsze powieści mazurskie, autorstwa dwóch niemieckich pisarzy urodzonych na Mazurach: Jeromin-KinderErnsta Wiecherta (wydanie z 1999 roku) oraz Heimatmuseum Lenza (pierwsze niemieckie wydanie z 1978 roku). Obie stoją teraz w naszej mazurskiej bibliotece w Kadzidłowie.

KRZYSZTOF A. WOROBIEC

[1] Tekst pierwotnie opublikowany w: „Borussia” 2010 nr 48 – tu w wersji zaktualizowanej, dostosowanej do „Księgi Przyjaciół”.

Warto również przeczytać...
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek