Na Ortygii
Dla Małgosi i Wojtka Ornatów
Nad morzem, które z góry zobaczył Ikar, pierwszy lotnik
stoi casa i jak menora w słońcu się siedmiokrotni.
Na skalisty belweder powróciła Wenus Landolina
na włosy Małgosi chustę w cztery przepiórki wyszyła.
I miłosnym urokiem zwiodła przybysza z Francji
na szczęście ten nie skaził jej prątkiem podstępnej francy.
Na poprószonej sreberkiem wodzie kołyszą się łodzie
pod mostem kamień żywi się wilgotnym porostem.
Santa Lucia bezoka patrzy na lubowników Proroka
Apostoł Filip zaś na Greka, który go z krzyża zdjął.
Ortygia, 17 III 2025, ranek
Mieszkanie Małgosi i Wojtka Ornatów znajduje się w starym domu starej dzielnicy żydowskiej, która wyrosła w średniowieczu na syrakuzańskiej Isola di Ortigia, wyspie przepiórek, tłumacząc nazwę tego miejsca z greckiego. Z tarasu domostwa widać Morze Jońskie, będące niemal na wyciągnięcie dłoni, trochę jak wystawiona na stół niebieska waza wypełniona małżami, ostrygami, krewetkami, ośmiorniczkami, kalmarami, ich kształtem i morskim zapachem. Znad morza codziennie wschodzi słońce wlewając w wąski kanion Via Giudecca oślepiającą falę lśnienia. Po stronie zachodniej wyłania się boczna ściana kościoła pod wezwaniem Filipa Apostoła oraz wieże dwóch innych, którym patronuje Niepokalana. Dalej ciągnie się stare miasto, a jego żywym sercem jest nieregularny i rozległy plac katedralny. Otaczają go okazałe pałace i kościół wyrosły na potężnych i archaicznie surowych kolumnach greckiej świątyni Ateny. Po niedzielnych mszach katedra ze swojej barokowej wieży grzmi wielodzwonnym Sursum corda. Życie na placu na chwilę zamiera, przechodnie zadzierają głowę, wypatrując potężnych instrumentów. W tych i podobnych okolicznościach moja wyobraźnia zazwyczaj usiłuje przedstawić sobie nie tyle kształty rozszalałych dzwonów, co naszkicować sylwetki wprawiających je w wahadłowy ruch dzwonników. Kamery w serialowym Lamparcie upodobały sobie zamykającą plac od południa fasadę kościoła Santa Lucia alla Badia.
Jeszcze dalej na zachodzie, czego już oczy stojącego na tarasie nie widzą, tak naprawdę nie mogły widzieć też placu katedralnego, wyspę z sycylijskim lądem łączą trzy mosty, w tym jeden przeznaczony tylko dla pieszych i rowerzystów, niedawno postawiony i rybacki port wraz z lamusem starych drewnianych łodzi i kutrów, który niejako sam się stworzył. Są bowiem miejsca, gdzie czas odkłada zużyty materiał i nadwątloną materię życia. Niektóre z nich są tak dawne jak rok urodzin pisarza Elio Vittoriniego w domu na Ortygii.
Na nadbrzeżnych skalnych pagórach, gdzie słońce zachodzi, w 734 roku p.n.e. swoje pierwsze obozy założyli Dorowie. Stąd „uwięziona” w muzealnej sali Wenus chciałaby pewnie spoglądać na morze, gdyż z kąpieli w nim wyszła, dlatego nadano jej imię Anadyomene, ale bardziej znana jest od nazwiska swojego odkrywcy jako Wenus Landolina. Artystyczne i kobiece piękno posągu przykuło uwagę Guy de Maupassanta do tego stopnia, że stworzył jej literacki, nieprzemijający portret, nie tyle dłutem go rzeźbiąc, co poddając opisowi rylcem pióra. Nie Wenus jednak jest patronką miasta, ale męczennica, święta Łucja, której śmierć namalował w Syrakuzach (będących jednym z etapów ucieczki z Rzymu, która zakończyła się śmiercią na plaży w Porto Ercole) nie kto inny, a maledictus artifex Caravaggio. To święta Łucja, wyłupiwszy sobie oczy na początku IV wieku „spogląda” na nas w rozmaitych miejscach wyspy i lądu ze swoich licznych wyrzeźbionych lub malowanych wizerunków.
Na tych pagórach rozpościerało się dawno, dawno temu rozległe greckie miasto i jak wiele innych jemu podobnych, oblicze zwróciło ku morzu. Miasto przetrwało w szczątkach, a ludzkie sprzęty, w które było wyposażone – w skorupach. Ale ten widok na szerz morza nadal się stąd rozpościera, ze szczytu nieźle zachowanych ruin greckiego teatru, na którym wyznaczono Via dei Sepolcri (ulicę Grobów). Ściany tego krótkiego traktu stanowią skały, w których chowano ciała. W książce Tu jest Grecja. Antyk na nasze czasy Marek Węcowski podkreśla szczególny związek Hellady z morzem, ono to „staje się bez mała ojczyzną Greków”, „na morzu i blisko morza Grecy byli u siebie”.
Za lapidaria dawnych dzielnic greckiego polis – Achradine, Tyche, Epipolai, Neapolis -teatralnie zachodzi słońce. Refleksy tego misterium kładą się każdego wieczoru nad niebie Syrakuz, przyciągając uwagę gapiów, gromadzących się na lądzie, w belwederze ruin, w twierdzy Archimedesa na wyspie i pod markizami nadmorskich knajpek otwartych nad progami morza. Te refleksy, będące ostatnim zrywem metamorfozy słonecznego światła, były rano wiązką lśnienia wpadającą w średniowieczny kanion Via Gudecca, a teraz siłą obrotu rzeczy nieodwołalnie znikają w mroku.
WOJCIECH KASS