Studiowanie dziejów książki przynosi dowód na stałość ludzkiej natury. Los wydawców i księgarzy, pozostaje równie niepewny dzisiaj jak i w pierwszych wiekach druku. Pisarz współczesny rozumie swojego starożytnego przodka, który narzekał, że nigdy nie zarobi tyle, ile woźnica rydwanu może otrzymać za jeden wygrany wyścig na hipodromie. Równie trwałe są zachowania czytelników, a wśród nich obsesja nowych książek. Na początku XIX wieku to zjawisko niepokoiło angielskiego eseistę Williama Hazlitta. Ten zadziorny polemista, liberał z wielkim sentymentem do rewolucyjnych ideałów, tak formułował swój pogląd: „Nie mogę pojąć namiętności, z jaką większość ludzi czyta nowe książki. […] Książka nieprzeczytana jest dla mnie pod każdym względem książką nową, niezależnie od tego, czy wydrukowana została wczoraj, czy też przed trzystu laty. Na argument, że nie opisuje wydarzeń współczesnych, tego co się teraz dzieje, że jest przestarzała i staroświecka, odpowiem, że o tyle właśnie jest nowsza. Jest o tyle bardziej daleka od innych książek, które ostatnio czytałem, od dobrze mi znanej rutyny dnia powszedniego, o tyle więcej wzbogaca moją wiedzę”.
Kwestia nowości dominuje w sposobie mówienia o książce w masowych środkach przekazu i na forach internetowych. W rezultacie cykl życia książki (o ile nie została natychmiastowym bestsellerem, do czego zwykle konieczna jest ogromna machina marketingowa) skraca się do kilku tygodni, zanim zostanie przesłonięta przez zalew kolejnych tytułów. Statystyki mówią, że w ciągu roku na księgarskie półki trafia około tysiąca nowych biografii i reportaży, a to przecież tylko niewielki wycinek całości. Przy chronologicznym przeglądaniu internetowych wpisów w oczy rzucają się krótkie pasma tych samych okładek, jakby kolejne warstwy skalne odkrywane przez geologa. Zmiana obiektu zainteresowania następuje szybko i potem już nie wypada przywoływać jego poprzednika, chyba, że z odpowiednim zastrzeżeniem, przeprosinami, że nie było czasu zrobić tego wcześniej, dlatego dopiero teraz sięga się do tomu z zeszłego roku.
O ile gonienie za wydawniczymi premierami, można czasem uznać za zupełnie nieszkodliwe pragnienie bycia na bieżąco z modą, która może się zmienić z dnia na dzień, albo poczciwe snobowanie się na literaturę, to kłopot pojawia się w chwili, gdy nowość traktowana jest jako główny czynnik w ocenie wartości. Choć ta obawa może brzmieć konserwatywnie, to wypowiadam ją właściwie z troską o przyszłość. Nie straciło bowiem znaczenia twierdzenie, że jeśli widzimy dalej, to dlatego, że stoimy na ramionach gigantów. Świadomość dawnych błędów i przeoczeń, nie może sprawiać, że zaczniemy wznosić wszystko od nowa, z poziomu fundamentów.
Osoby, które zajmują się sprzedażą książek znają te pytania: „Czy to nowa książka? Czy to teraz napisane? Czy to jeszcze aktualne?”. Wątpliwości w pełni zasadne, gdy rozglądamy się za poradnikiem prawa podatkowego, nieco mniej, gdy mamy przed sobą dzieło o architekturze gotyckich katedr. Dobrze jest znać najnowsze ustalenia, wszak niekiedy mogą one znacząco zrewidować dyskusję, ale czy wielokrotne zmiany atrybucji dzieł Giorgiona przerobiły klasyczne teksty o weneckim malarstwie na makulaturę? Albo czy Dzieje Herodota powinny popaść w zapomnienie? On akurat jest bezpieczny, bo bycie starożytnym lub średniowiecznym, daje wyjątkowy status, przenosząc w świat legend i bajek, na które dobrotliwie przymyka się oko i nie traktuje poważnie. Gorzej z tymi, którym bliżej do współczesności.
Okazuje się, że część czytelników nie widzi sensu w lekturach, które mogą miejscami przedstawiać nieaktualny punkt widzenia. W zamian proponują te późniejsze, które naprawiły błędy poprzedników. Ale czy to powód by całkowicie zaprzestać czytania starych książek, nawet tych święcących tryumfy w swoich czasach? (Pomijam tu oczywiście pewną część tekstów, które słusznie się odsuwa: treści jawnie nienawistne czy paranaukowe kurioza). Sytuacja, w której prezentowanie przez autora poglądów powszechnych dla jego czasu i pokolenia, dyskwalifikuje jego dzieło w całości, bez próby odnalezienia w nim tego, co nadal pożyteczne i ponadczasowe, prowadzi do wyjałowienia myśli. To szukanie drogi na skróty, próba wygodnego uniknięcia zmierzenia się z trudną, niejednoznaczną przeszłością, ludźmi myślącymi inaczej niż my. Równie szkodliwa jest też odwrotność tego podejścia, traktowanie dawnych publikacji jako oręża do walki z tym, co nie podoba nam się we współczesności, przekorne zanurzenie się w tym, co „niepoprawne”, zazdrosne westchnienia żałujące, że: „dziś tak już nie można mówić”. Obie te strategie są wynikiem czytania z pewnego oddalenia, bez przyjęcia na siebie ryzyka jakie może wiązać się z aktem bezpośredniego poznawania.
Opinia o książce, zwłaszcza takiej, która nie ukazała się ostatnio, budowana jest na tekstach i przekonaniach o niej, które wraz z upływem lat oraz przybywaniem nowych idei, mogą piętrzyć się coraz wyżej, sprawiając, że oryginalne dzieło staje się mniej wyraźne. Stworzone w ten sposób nakładki, mogą stać się na tyle przekonujące, że nawet świadomi odbiorcy ulegają złudzeniu, iż przekazują mu one prawdy, które nie muszą być weryfikowane. Daje to fałszywe poczucie pewności, skutkujące czasem krytykowaniem książki, której się nigdy nie czytało. Może to też doprowadzić do wyciągnięcia wybiórczych wniosków, ograniczonej perspektywy, która skupiając się na pasujących do danej tezy aspektach, uniemożliwia zobaczenie pełnego obrazu. To strach przed tym czego możemy się dowiedzieć i z czym możemy się zmierzyć. Wyeliminowanie tego lęku, jest konieczne, żeby w pełni przyswoić, wchłonąć dzieło. Potrzebne jest tu okazanie mu gościnności, gotowości na przyjęcie ze wszystkimi jego cechami, zwyczajami i poglądami które mogą się różnić od naszych. W ten sposób, otwierając się przed książką, piosenką czy filmem, możemy usłyszeć, co utwór naprawdę ma nam do powiedzenia i wykorzystać go do tego, żeby samemu móc widzieć dalej.
To zadanie jest szczególnie ważne dla młodego pokolenia. Przemiany społeczne, które zachodzą na naszych oczach, powodują, że znacząca większość dzieł powstałych przed drugą połową XX wieku, może zawierać elementy nieprzystające do dzisiejszej wrażliwości. To, co kiedyś przemykało niezauważone, dzisiaj kłuje w oczy. Kusząca perspektywa, żeby pozbyć się tego obciążającego dziedzictwa przez wymazanie go z pamięci, nie przyniesie niczego dobrego. Podjęcie próby ugoszczenia starszego, czasami uciążliwego, obcesowego przybysza, może być trudne, ale ten wysiłek wart jest starań. Powracając znów do słów Hazlitta:
„Jak bezpodstawne są skargi, które stale słyszymy, na nieuctwo i barbarzyństwo dawnych czasów i jak śmieszne jest zastrzeganie wszelkiej finezji i literackiej elegancji tylko dla naszych czasów. W istocie jesteśmy wiele dłużni czasom, które były przed nami, i bez nich nie dalibyśmy sobie rady. Ale we wszystkich wiekach można odkryć jeszcze inne okresy, które je poprzedzały i były równie świetne i pełne zalet. Odległość, a także liczne i doskonałe przymioty innych okresów mogły nieco przyćmić tę świetność i skazać ją na zapomnienie. Czyżby dlatego miała w ogóle nie istnieć? Równie dobrze moglibyśmy przypuszczać, że horyzont jest ostatnią granicą i krańcem kuli ziemskiej. A jednak cofa się stale, w miarę jak się doń zbliżamy. Podobnie czas wyciąga ze swych składów niekończący się szereg genialnych dzieł sztuki, a im dalej wgłębiamy się w mroki, tym więcej odnajdujemy zdobyczy i nowych słupów milowych naszej kultury. To tylko nasza niewiedza zakreśla granice – podobnie jak mgła pod szczytem góry pozwala nam wyobrażać sobie, że stąpamy po krawędzi wszechświata! […] A my nie bacząc na to i na tysiąc podobnych okoliczności uparcie folgujemy naszemu zdziwieniu i pytamy, jak to ludzie mogli istnieć, patrzeć, czuć w owych czasach nie mając dostępu do naszych możliwości i zdobyczy”.
Chęć kontaktu ze starszym dziełem zderza się jednak z przeszkodą, która wraz z nadejściem epoki internetu miała zostać już na zawsze wyeliminowana: brakiem dostępu do utworu. Co prawda przeszliśmy długą drogę, odkąd Piotr Czcigodny, opat Cluny, pisał do skryptorium zaprzyjaźnionego klasztoru: „Wyślijcie nam, jeśli zechcecie, większy wolumin listów św. Augustyna, ponieważ sporą część naszego przypadkiem zeżarł niedźwiedź”, ale i tak nie wykorzystujemy danych nam możliwości. Platforma streamingowa Netflix, starająca się zastąpić kina i telewizje, ma w swojej ofercie tylko 35 filmów nakręconych przed 1980 rokiem! Razem ze zmniejszaniem się rynku dystrybucji fizycznych nośników, może to sprawić, że dostęp do klasyki kinematografii stanie się bardziej utrudniony niż w czasach wypożyczalni kaset VHS. Jednocześnie nieustannie przybywają nowe analizy i materiały o filmach. Tworzone przez specjalistów, jak i zwykłych hobbystów, potrafią przyjmować rozbudowaną formę długich wideoesejów do obejrzenia w internecie. Bywa, że znacznie łatwiejsze jest obejrzenie kilkugodzinnej interpretacji filmu, niż dotarcie do oryginału.
Z książkami sprawa ma się niewiele lepiej. Trudno jest zrozumieć, dlaczego skala ich upowszechniania i digitalizacji stoi od lat na podobnym poziomie, skoro istnieją wszystkie potrzebne do tego środki techniczne. Wiele cyfrowych bibliotek udostępnia zeskanowane teksty za pomocą tego samego niewygodnego oprogramowania, jakie było w użyciu już 20 lat temu.
Sporo mówi się o sztucznej inteligencji (AI) i zagrożeniu jakie stanowi dla twórców, w tym pisarzy. Zdroworozsądkowe opinie części ekspertów tonują te nastroje, stwierdzając, że nadanie programowi ludzkich zdolności kreatywnych, pozostaje odległą wizją. AI może za to znakomicie sprawdzać się w czymś innym: wykonywaniu żmudnej, pracochłonnej pracy, wymagającej bardziej rozbudowanych zdolności niż te, które mogły zapewnić dotychczasowe algorytmy. Programy oparte na uczeniu maszynowym mogłyby zostać zaprzęgnięte np. do automatycznego przetwarzania zeskanowanych tekstów, edytowania ich, zapisywania w wygodnej do odczytu formie i katalogowania. Czytelnicy mieliby dostęp do setek tysięcy książek i czasopism, które mogliby przeglądać na czytnikach, korzystać z ich automatycznego tłumaczenia albo odniesień do publikacji na podobny temat. Wszystkie dotychczas podejmowane w tym kierunku działania są zbyt rachityczne i mało kompleksowe, bardzo często oparte na entuzjazmie pasjonatów. Możliwe, że wciąż znajdujemy się w fazie przytłoczenia potencjałem nowych narzędzi i nasza wyobraźnia nie jest odpowiednio rozległa, żeby robić z nich właściwy użytek.
W latach powojennych Jerzy Stempowski narzekał na coraz mniejszą liczbę nowych wydań poetów łacińskich. Jak twierdził, brak dostępu do nich oznacza, że nasz antyczny spadek otrzymujemy z drugiej i trzeciej ręki. To zagrożenie jest ciągle żywe. Opierając się tylko na tekstach o tekstach, możemy nie zauważyć tego, co cenne i przypadkiem spaść z ramion gigantów.
ARTUR URBAN