Palę (dużo), piję (mało) i klnę. Jak jakiś żul. Sama się sobie dziwię, że się tak z latami rozklęłam. Powodów niby dużo, natury ogólnej i szczególnej, każdy niech sobie dopisze, co mu leży na wątrobie. Wprawdzie nakładam sobie namordnik w eleganckim towarzystwie i hamuję się przy jednej z moich przyjaciółek, która słowa na pięć gwiazdek używa jedynie w sytuacjach ekstremalnych, to jednak nie da się ukryć, że aż bulgoce we mnie na co dzień i od święta. Jakby tego było mi mało, klnę nie tylko w języku Reja i Kochanowskiego, ale Chaucera i Szekspira. Chętnie zaglądam do specjalistycznego słowniczka pod wdzięczną nazwą The F-Word, nieodzownego przy tłumaczeniu współczesnej prozy anglosaskiej. Jakże istotne są towarzyszące mu przyimki! I jak wiele potrafią wyrazić! Samo fuck, wygodne, bo krótkie, zagościło już na dobre w polszczyźnie, choćby w postaci zwrotu frazeologicznego „pokazałem mu fucka”. A może nawet faka? Co by świadczyło, że wrosło na stałe.
Samo fuck ma imponująco bogatą historię, która sięga XIV wieku, i z początku nie miało takiego znaczenia, jakie przypisuje się mu obecnie. Słowo pojawiło się po raz pierwszy w aktach sądowych z 1310 roku w związku z rozprawą przeciwko mężczyźnie o długim nazwisku lub przydomku, zaczynającemu się właśnie od sylaby „fuck”. Teorii związanych z etymologią fucka jest zresztą mnóstwo, jedne śmieszniejsze od drugich. Biedak, ścigany przez cenzurę obyczajową, postawił na swoim w latach 60. ubiegłego wieku, wraz z liberalizacją językową wymuszoną przez hippisów. Używali go i nadużywali wielcy pisarze, choćby Henry Miller czy Norman Mailer. Philip Roth też dołożył swoje, wprowadzając odpowiedniki fucka zapożyczone z jidisz, w rodzaju schmock. Na rodzimym gruncie wyróżniali się elegancją przekleństw Jerzy Pilch i Janusz Głowacki. Lista jest baaardzo długa.
Trzymane w ryzach obyczajności filmy w Ameryce przez długi czas dostawały od komisji nadzorujących ocenę „R”, a nawet „X” za przekleństwa w listach dialogowych, a stacje telewizyjne dodatkowo wprowadzały własną cenzurę. Ale, jak wiadomo, ten mur już dawno runął, także dzięki kablówce, która nie stosuje takich ograniczeń. Gdy któregoś razu zostawiłam w nocy otwarty telewizor na kanale filmowym, obudził mnie stek przekleństw po angielsku, tłumaczony słowo w słowo przez polskiego lektora o aksamitnym głosie i nieskazitelnych manierach. Efekt był zabójczy. W ten sposób podłączyłam się do filmu Zły porucznik z brawurowym Harveyem Keitelem. Chyba w żadnym późniejszym filmie nie wysłuchałam aż tylu cztero-, pięcio- czy sześciogwiazdkowych bluzgów. Na dodatek Keitel, grający rolę nowojorskiego gliniarza na ciągłym haju i bani, w szponach hazardu, latał po mieszkaniu ze zwisającym f…, pardon, przyrodzeniem.
Nieustannie mnie bawi, że we francuskim żeńska część intymna, cul, jest rodzaju męskiego, i na odwrót – członkowi męskiemu przypisano rodzaj żeński. Nie będę odgadywać przyczyn takiego dziwactwa. Natomiast dodam, że mieszkając we Francji w latach osiemdziesiątych, uwielbiałam one man standy genialnego wręcz satyryka Coluche’a, który był chodzącą encyklopedią języka rynsztokowego, jak się ongiś mówiło. Jego diatryby o wyraźnej nucie społecznej i antyestablishmentowej nadawane w jednej z paryskich stacji radiowej sprawiały, że klienci barów zastygali w osłupieniu, a ulice pustoszały, bo przechodnie pędzili do radioodbiorników. Ten trybun ludowy był zresztą człowiekiem gołębiego serca, działającym na rzecz krzywdzonych dzieci. Poruszał się po mieście potężnym motocyklem i gdy zginął w kraksie, zapanowała żałoba narodowa.
Od biedy potrafię zakląć po włosku, rosyjsku i hiszpańsku. Niemniej jednak nie czuję wówczas tej siły. Dopiero zaklnięcie po polsku dowala. Podobnie jak w średniowiecznej angielszczyźnie, polski wzbogacił się o te słowa w zamierzchłej przeszłości. Znakomity mój starszy kolega, profesor Schenker, lingwista z Yale, objawił mi, że jebati (czy jakoś podobnie, cytuję z pamięci), to czasownik pochodzący z sanskrytu. „Zajebisty” jest teraz w powszechnym użyciu, tak, jakby nie było wiadomo, od jakiego rdzenia pochodzi.
Klniemy więc powszechnie – my, wy, oni. Nie będę próbowała dochodzić, dlaczego tak się dzieje. To zadanie dla antropologów kultury i socjologów. Nawet ci, którzy nigdy nie siedzieli pod celą, używają, świadomie lub nie, zwrotów zapożyczonych z kminy. Słowotwórstwo kryminalistów jest nieocenione. Nie są oni jednak zadowoleni, gdy ich tajemny kod przenika do powszechnej świadomości. Podobno autorowi słownika gwary więziennej grozili nawet dintojrą.
W ciągu minionego roku stałam się ofiarą mnóstwa ograniczeń – ruchowych, dietetycznych i co kto chce. Doszłam więc do wniosku, że może należałoby też przykręcić nadużywanie bluzgów, choćby z tego powodu, że dziś używają ich nawet dzieci z podstawówek. No, ale ta skrzecząca rzeczywistość nie daje spokoju. A zatem postanowiłam zastąpić ogólnie znane przekleństwa neologizmami własnego chowu. Oto kilka przykładów:
Zapraszam do zabawy lingwistycznej. Przed nami szczytny cel: odwrócić trend i zaistnieć w Wielkim Słowniku Języka Polskiego.
RENATA GORCZYŃSKA
(sympatyczka Polskiego tanga, choć spokojnie mogłabym być babką Taco Hemingwaya)