fbpx
HOME
Agnieszka Kania

Każdy może mnie kupić?

Mówią, że artyści nie mają głowy do interesów, ale on jakoś sobie radził. Pewnego dnia poznał kobietę biznesu, nawet niebrzydką. („Nie umiał przejść obojętnie obok piękna” – tłumaczył Józef Chyży, malarz). Mistrz i miłośniczka sztuki ucięli sobie pogawędkę w galerii na wyspie Bolko i już za kilka dni ona przyszła do pracowni, ubrana do figury: w obcisłą bluzkę i spodnie rurki. Dowcipkowali, artysta robił jej zdjęcia, a po tygodniu zatelefonował:

– Namalowałem panią!

Przybiegła od razu. Obraz stał na sztaludze, zasłonięty pomiętą szmatą. Usiadła w fotelu, założyła nogę na nogę, wyjęła różowego eldasa.

– Też takie palę – pochwalił się malarz i wskazał popielniczkę pełną niedopałków. Potem zerwał kotarę.

– Jestem naga! – wrzasnęła.

– Myślała pani, że ją w dżersejach namaluję? – zdziwił się.

– To teraz każdy może mnie kupić? – dopytywała nerwowo.

– Skąd znowu, to dość drogi obraz – uspokoił ją autor.

Postać wspina się na palce i z lekka przechyla. Pozbawiona puenty nie traci jednak równowagi. Za to mężczyzna upadł, jego okaleczony posąg leży u jej stóp.

Kiedyś Polnar chciał zrobić prawdziwy interes, ale coś pokręcił, przeinaczył i nie miał jak zapłacić. Już szukał kupca na kanapę – z prawdziwej skóry barwionej na pomarańczowo – kiedy pani prezes przedsiębiorstwa wielobranżowego spytała:

– A może mnie pan namaluje?

– W zamian?

Skinęła głową, on klasnął, podskoczył i pobiegł.

– Za dwa tygodnie będę panią miał – rzucił w korytarzu.

Przyszła nieco wcześniej, ufryzowana, z rubinem na ustach. Rozgląda się, obrazu nie ma, jest za to portrecista.

– Nie wyobraża sobie pani, co mnie wczoraj spotkało – zaczął. – Wpadł kolega, otwiera burdel w Niemczech i tak mu się spodobał pani portret, że go wziął. Za duże pieniądze. Będzie wisieć w salonie, na bordowej ścianie.

– Sprzedał mnie pan do burdelu?! – oburzyła się prezeska.

– Ale zagranicznego – odparł z powagą Polnar.

Bolesław Polnar „Odreagować” – akryl, płótno, własność
Muzeum Śląska Opolskiego.

Nie wiadomo, czy użył wtedy ciepłych brązów, kasztanu, beżu, czy układał z nich tria i sekwensy, jakby chciał wróżyć z barw. Może zaczął od jasnych tonów i stopniowo nawarstwiał odcienie. Wreszcie zamknął kompozycję grubą krechą – dość osobliwym ornamentem, który tak lubił. Wiemy jednak, jak zobaczył dziennikarkę lokalnej telewizji Annę Święcicką:

– Masz taką nudną twarz – zmartwił się – żadnej zmarszczki, żadnego dramatu. Jak tu cię namalować?

Pokazał ją zapatrzoną, trochę nieobecną, z dorodną różą przy dekolcie. Kiedyś jej taką podarował. Klęczał przed ratuszem z kwiatem w ustach i czekał, aż przyjmie podarunek. Zrobiło się zbiegowisko: ktoś zbierał się do oklasków, ktoś się wzruszył, jeszcze ktoś warknął:

– Błazen!

Na okrągło malował kobiety.

– Są wypukłe, więc maluję je na okrągło. Wpadał do pracowni na godzinę czy dwie, między lekcją rysunku w plastyczniaku, a wernisażem w galerii BePe. Tu zafarbował oczy na zielono, tam wytuszował krosty, gdzieś doczepił włosy, zaprasował zmarszczki, naciągnął obwisłe policzki. Malowane ubierał w charme, bon ton i paryskie maniery. Zapytany kładł uszy po sobie: Przecież chcą być jak z obrazka.

– Przerzucam się na facetów – oświadczył niedługo przed śmiercią – Z babami same kłopoty. Wszędzie wejdą, nawet na obrazy.

I naszkicował popiersia mężczyzn, ale za to sławnych. („On nigdy nie zrobił pięknego mężczyzny” – zauważył Andrzej Sznejweis, artysta. „Brzydkiej kobiety też nie”.) Tę wystawę Polnar zatytułował „Pisarze i malarze + jeden piosenkarz”. „To osoby, które mnie zainspirowały, wzbudziły skrajne emocje, nie pozwoliły przejść mimo” – napisał we wstępie.

– To Bolek zna tylu pisarzy? – zdziwiła się pewna bywalczyni.

Szybko jednak wrócił do kobiet. Tyle o nich wiedział. Ileż on flirtów i rozstań zafarbował. Odwiedzały go w pracowni w chwilach cierpkich i miękkich, odsłaniały przed nim brzuchy, piersi i dusze, bo umiał słuchać, zmilczeć i jeszcze odmalować. Tylko jego żona prawie nie zaglądała na ostatnie piętro wieżowca przy Luboszyckiej w Opolu.

Przyszłam może trzy razy – wspomniała. – Nie chciałam mu przeszkadzać. Ale nie byłam zazdrosna o modelki. Zresztą mnie też kiedyś namalował – pochwaliła się i pokazała wielkie płótno w przedpokoju.

Stoi tam jak filar w Pompejach. Oblepiona czarną lawą sukni do ziemi. Wymazana z barw, przekreślona w pół czy zaryglowana, odebrana czerwieniom i szafirom, wymyka się z ram. Bezbronna jak sparzony pomidor. Szarobure tło jest zapaćkane kreskami, znakami i jakimiś notatkami z życia domowego. Obraz nosi tytuł Gotyk. Wykrochmalona Iwona Polnar kogoś wypatruje. Może męża? Kiedyś ciągle go poszukiwała w barach, kawiarniach i klubach. W 1991 roku, kiedy ją malował, bawił się do samego rana. I często zmieniał miejsca, toteż trudno było go odnaleźć.

Mieszkali wtedy w bloku, w klatce dla artystów. Wszystkie lokale aż do ósmego piętra przydzielono twórcom.

– Muzycy pędzili bimber – zdradziła Teresa Biernacka, także artystka – malarze tłoczyli wino, a literaci pili wszystko. Początek ulicy Wrocławskiej to patyki wieżowców wetknięte w ziemię. Wystarczy przeskoczyć niewielki plac, most i już się otwiera rynek. Wymykał się po cichu przez okno, bo ich M3 mieściło się na parterze. Ciągle musiał gadać i szukać odpowiedzi na jakieś pytania. Lecz zawsze wracał. Przepraszał i znów wyruszał w miasto.

Potem przenosił na płótna pragnienia i spełnienia, oddawał zmysłowość i niepewność, przybliżał obietnice. Wiedział, jak pokazać śmiech i szloch, zgrozę i rozkosz, ból i radość. Czasem szedł tropem dawnych mistrzów, malował splecione ciała, gmatwaninę ramion i nóg. Przypominał pozy, grymasy i gesty, opowiadał ofiarowanie i wzięcie w posiadanie, rysował półoddechy, spazmy, strugi potu, śliny i piany. Potrafił przywrócić szepty, zaklęcia i przysięgi, odtworzyć przekleństwa i ostre krawędzie, wiedział, gdzie umieścić urywaną mowę skomleń przed „małą śmiercią” i jak ułożyć ciszę narodzin. A niekiedy zostawiał jedynie ślad, pogłos bliskości. Jak na obrazie „Świt”, gdzie są tylko ręce bezwładnie opadające na podłogę.

 

Na jednym z ostatnich obrazów pokazuje swoje plecy. Przed jego oczami, klatka po klatce, przesuwa się film. Klisza jest tu i tam ponadrywana, sceny się rwą albo nakładają na siebie. Na jednej klatce stoi odrapany stół, na nim farby, taśmy i kleje, obcęgi, książki i luźne kartki zapisane wierszem. Wszystko w nieładzie. Trochę dalej mebel zatacza się i upadając, zrzuca kieliszek z cieniutkiego kryształu. Można niemal usłyszeć dźwięk tłuczonego szkła i strzępy wspomnień.

– Piliśmy, i to jak! – opowiadał Andrzej Czyczyło, rysownik i scenograf. – Pewnego razu robiliśmy flaszkę u niego w mieszkaniu. „Chcesz w mordę, Czyczyłko?” – spytał grzecznie Bolek. „Chcę” – wybełkotałem. Więc on mi trzask na odlew. „Co ty!” – ryknąłem. „Chciałem być miły” – posmutniał.

Albo wszedł na rauszu do kawiarni, akurat kiedy Jagoda Hlawacz dyskutowała z bardzo przystojnym mężczyzną. Ukłonił się, uniósł beret, pocałował w rękę.

– Panie dyrektorze, pan pozwoli, że przedstawię Bolesława Polnara – artystę plastyka. Bolku, to pan dyrektor filharmonii Janusz Powolny.

– Stary! To ty jesteś dyrektorem? – rzucił się na niego i przytulił. – Taki śliczny? Ty jedź lepiej do Hollywoodu, ty weź zagraj jakąś rolę.

Dyrygent poderwał się i wybiegł speszony.

– Co to za typek?!

„Typ był z niego niespokojny, wszędzie go było pełno – opowiadał profesor Stanisław Nicieja – i na promocjach książek, i na wernisażach, i na aukcjach charytatywnych”.

– Zapolnarzał Opole – śmiał się Czyczyło.

– Warszawę również – dodał Andrzej Czernik, reżyser i dyrektor teatru Eko Studio. – Jechałem kiedyś do Wojciecha Siemiona, chciałem go zaangażować do Chłopów wystawianych w skansenie.

Jak namówić takiego aktora? – myślał. – Jak przekonać do prowincji? Pokazał zdjęcia z Wesela, granego wcześniej w plenerze, ze scenografią zaprojektowaną przez Bolesława.

– Polnar! – rozpoznał kreskę Siemion.

– Pan go zna?

– Pytanie! Mam jego obraz. Zagram – zgodził się.

– Czułem niedosyt, wręcz niesmak – mówił reżyser – i jakiś żal do Bolka. Siemion miał się zachwycić teatrem, pomysłem, a załatwiłem go na Polnara.

 

– Bucki go załatwił – usłyszałam w tłumie na pogrzebie.

– Nie Bucki, tylko serce – odezwał się zachrypnięty bas.

– A ja ci mówię, że Bucki.

Polnar przejął po nim pracownię koło ronda. Krzysztof Bucki runął na ziemię w drodze z atelier do domu. Przechodnie myśleli, że to pijak, który odsypia balangę. Umarł na chodniku. Miał 47 lat. Malował ludzi odrzuconych, kalekich i chorych, zgarbionych, obolałych i biednych. Nie stronił od pijaków, wykolejeńców i kloszardów, nudziarzy i podejrzanych typów. Przedstawiał Żydów i odmieńców, zmarniałych nauczycieli i grubych księży prałatów, podpitych komisarzy i obdartych pastuszków, węglarzy, przystojnych tancerzy i nadąsane fordanserki, zwaliste baby i roześmianych głupków.

Chętnie mu pozowali – mieli tyle czasu, ich życie obróciło się wspak, kręcili się w kółko, leniuchowali, cieszyli się byle ochłapami i, pożal się Boże, śmietnikowymi gadżetami. On ich obrazował, a te ich pokraczne chałupy, drewniane furtki i kołatki w kształcie psów wciskał w tło.

Czyżby mistrz pogniewał się na ulubionego ucznia? Czy mu wypomniał, że kiedyś malował ludzi potrzaskanych, spłowiałych, wyklętych? Dopiero potem płótna zaludniły kobiety. Ulepszone. Z ceną na rewersie.

AGNIESZKA KANIA

Warto również przeczytać...