Nawet sobie nie wyobrażacie, jak mogą człowieka wprawić w popłoch przymiotniki, zwłaszcza jeden z nich. Zaczął mnie przerażać dawno temu, tuż po skończeniu liceum. Poznałem wówczas dziewczynę, która trenowała koszykówkę, toteż nazywaliśmy ją koszykarką. Była miła i ładna, ale miała skazę, która po paru latach znajomości położyła kres spotkaniom. Otóż, ilekroć do niej przyszedłem, po kilku minutach słyszałem pytanie:
– I co ciekawego powiesz?
Już za pierwszym razem przestraszyłem się nie na żarty. Zacząłem sobie intensywnie przypominać jakieś zdarzenia z ostatnich dni, tygodni, miesięcy, lat – i nic, nic ciekawego nie znalazłem. A nawet gdy coś mi się wydało ciekawe, to trzeba byłoby jeszcze o tym ciekawie powiedzieć. Ale co to znaczy ciekawie? – myślałem intensywnie. Co ciekawe dla mnie, nie musi być ciekawe dla niej. Skoro tak intensywnie myślałem, to rzecz jasna równie intensywnie milczałem. Mijały długie sekundy, aż w końcu odparłem:
– Właściwie to nie mam nic ciekawego do powiedzenia.
Wtedy ona zaczęła mówić i mówiła o tym, co w ostatnim czasie zrobiła: poszła na trening, zagrała sparing, zdobyła siedemnaście punktów, miała jeden rzut za trzy, otarła sobie skórę na dłoni, wzięła prysznic, ubrała się, wróciła do domu. Umiała opowiadać tylko o tym, co ostatnio robiła – nic o ludziach, o kwestiach, żadnej refleksji, nic o książkach, filmach, muzyce, choć czytała, oglądała i słuchała.
O dziwo, mimo że nie miałem nic ciekawego do powiedzenia, polubiła mnie i chętnie mnie u siebie gościła. Mnie było niezręcznie odmawiać, więc raz na kilka tygodni, na ogół w niedzielę po południu odwiedzałem ją. Te spotkania były dla mnie tak męczące, że zacząłem przynosić ze sobą wódkę i płyty. Puszczałem więc rozmaite kapele punkowe, bo jej było obojętne, co leci z głośników i piłem. To, że wciąż nie mam nic ciekawego do powiedzenia, w ogóle jej nie zrażało, ba, jeszcze ją chyba jakoś dobrze do mnie usposabiało. Zaczęła mnie zapraszać w dni powszednie na obiady i częstowała schabowym z frytkami, a podczas jednego z takich obiadów napomknęła coś o małżeństwie. Wtedy przestałem pić i słuchać punka.
Ponieważ miałem wyrzuty sumienia, podsunąłem jej kolegę o przezwisku Śpioch, przewidując, że będą do siebie pasować jak ulał. Początkowo szło im świetnie. Ona mu opowiadała o treningach, a on drzemał. Ale – jak na koszykarkę przystało – dała mu kosza. Wytłumaczyła mi to potem przez telefon:
– No bo, wiesz, nic ciekawego nie miał do powiedzenia.
ROBERT PAPIESKI