Jest to sytuacja, gdy autor (a dobrze, aby to był ktoś wybitny) interesuje się innymi pisarzami, poświęca im artykuły, recenzje albo refleksje przeznaczone do druku. Często nie jest to gest bezinteresowny, pisarz musi zarobić nieco grosza, albo też jego szkic stanowi odpowiedź na zaproszenie do cieszącej się poważaniem publikacji. Przeglądając przypisy w niedawno wydanym u nas tomie Późne eseje Johna Maxwella Coetzee widzę tę strategię. Szkice o Danielu Defoe, Hawthornie, Flaubercie, Robercie Walserze, Becketcie, Patricku White’cie ukazywały się pierwotnie jako wstępy do tłumaczeń albo recenzje dla „New York Review of Books”. Zostały połączone w całość przez wydawcę angielskiego – i w tej formie w polskim tłumaczeniu dotarły do naszych rąk. Bardzo sobie cenię takie zbiory. Można dowiedzieć się czegoś istotnego o autorze, który skądinąd nas interesuje, patrząc jakich pisarzy i w jaki sposób czyta. Oglądając spis rzeczy Późnych esejów stwierdzam, że autor ma spojrzenie dość szerokie i ciekawi go wiele odmian literackiego języka. Gusty eklektyczne? Po przeczytaniu książki narzuca się pewna konsekwencja w jego upodobaniach.
Przez wzrokowe kojarzenie Późne eseje jawią mi się jako dość długi korytarz (nie za długi, z pewnością można go dalej ciągnąć…), na który wychodzi wiele drzwi prowadzących do odrębnych światów. Kto myśli o regale bibliotecznym z wybranymi pisarzami, spłaszcza obraz, gubi przestrzenność i tajemnicę. Jak daleko dotrzemy poruszając się w półmroku? Co chowa się za drzwiami korytarza? Jaka mądrość, jaka radość, jaka groza? Miałam uczucie poruszania się wewnątrz rzeczywistości drugiego stopnia stworzonej przez sam wybór książek. Własny świat Coetzeego wzbogaca się za sprawą jego krytyki, ponieważ pozwala sąsiadować ze sobą fikcji i literackim analizom. Otwieranie kolejnych drzwi wywoływało we mnie elektryczne zderzenie, mogło też wzbudzić chęć opuszczenia książek Coetzeego i udania się za autorem, którego on przywołał.
Taki tom szkiców zawiera w swoim spisie rzeczy plan możliwej serii przygód wysokiego lotu, z udziałem autorów nie zawsze genialnych, ale zawsze ciekawych. Kto by na przykład wpadł na pomysł zawiązania milczącego dialogu między Tołstojem a Beckettem? Taka rozmowa zawiązuje się potencjalnie u Johna Maxwella, „zwyczajna” rozmowa o życiu i śmierci, chociaż obaj rozmówcy tak czy owak pozostają przy swoim zdaniu. Czasem dialog się komplikuje, bo czytelnik sam może dorzucić jeszcze jakiegoś rozmówcę. Przy powieści Philipa Rotha o epidemii choroby Heinego-Medina w jednym z amerykańskich stanów krytyk przywołuje Defoe i Camusa, a ja dorzuciłabym legendę neapolitańską Herlinga-Grudzińskiego.
Często relacji z treści książki towarzyszy krótki zarys biografii powieściopisarza, to znaczy podanie szeregu faktów, które nawykowo, bez żadnej teorii, wiążemy z dziełem. Tak być oczywiście nie musi, ale zamiast krzyczeć o przesądzie biografizmu posłuchajmy głosu doświadczonego powieściopisarza. U twórców XIX i XX wieku w zestawieniu dzieła i życia odsłania się romantyczny schemat twórczości okupionej cierpieniem i nieprzystosowaniem. Nic dziwnego: powieści, o których pisze Coetzee, te które sam pisze, należą do literatury „sprzed przełomu” – kiedy to zaczęto nas przekonywać, że wszyscy jesteśmy artystami, bo wszyscy jesteśmy równi i nieprzystosowani.
To stare pytania: czy przy książkach Tołstoja trzeba wiedzieć o co chodziło w jego udręczonej egzystencji? Dlaczego Philip Roth przykładał problem żydostwa do wszelkich ludzkich sytuacji, od seksualności do metafizyki? Skąd bierze się upodobanie do postaci i obrazów ze świata klasycznego u Zbigniewa Herberta? (To zresztą najlepszy szkic o jego poezji jaki czytałam). Albo jakie są przesłanki pogoni Patricka White’a za malarskim (właśnie malarskim) absolutem? A przecież nie przestajemy uważać, że obie te instancje, dzieło i życie, są zrobione z zupełnie różnej materii. Co może być wspólnego między utworem plastycznym, muzycznym, literackim, rzeczą zbudowaną ze znaczeń, w jakim by się nie odciskały materiale – i niezrozumiałą istotą zrobioną z ciała i psyche, niestałą i nietrwałą, którą może uszkodzić, unicestwić byle co. Zawrót głowy, którego doznaje artysta (i odbiorca w swych najlepszych chwilach) wobec wzajemnej obcości tych obu światów i niepojętego węzła między nimi, jest być może miarą dla osądu czy praca się powiodła – czy czytelnik, jeśli o niego chodzi, chwycił przynętę. Póki zakładamy, że istnieje coś takiego w nas jak jądro osobowe i że świadomie czy nie chcemy nawiązać z nim kontakt, tradycyjna powieść może się uratować i odnawiać z każdym pokoleniem.
Jeszcze inne przeżycie czekało na mnie w tomie esejów Coetzeego, jakby przeznaczonym do tego, by w krótkim czasie lektury zakreślić koło, gdzie symbolicznie mieściła się moja czytelnicza edukacja, najpierw domowa, potem szkolna, potem wędrowna. To było zwrócenie się do mojej pamięci. Powrót do tych książek ze spisu autora południowoafrykańskiego – pomyślmy: co za odległość na globusie! i jak skraca ją proces czytania! – które w różnych epokach życia przeżywałam jako stopnie literackiej wiedzy. Nie wszystkie stały na tej samej płaszczyźnie, nie wszystkie tak samo się liczyły, ale w każdej z nich było coś jak dotknięcie, szorstkie albo przyjazne. Dotknięcie, które od razu czyniło mnie uczestnikiem tej historii, którą te książki otwierały. Więc kilka wybranych momentów, zachowanych obrazów, tym cenniejszych, jeśli w nich uczestniczyli inni, bliscy.
Tekst o Hölderlinie napisany dla „New York Review of Books” jako recenzja z angielskiego przekładu wierszy i fragmentów poetyckich niemieckiego poety. Nigdy nie zdołam ocenić pracy tłumacza, znakomitego Michaela Hamburgera i nie o to chodzi autorowi recenzji. Świadomy, że dla kulturalnych Amerykanów prezentuje postać w zasadzie nieznaną – opowiada, opowiada po prostu to, co w jego poczuciu jest ważnym (niezbędnym?) dodatkiem do twórczości poety. Magia trzech języków, polskiego, niemieckiego, angielskiego, natychmiast posypała się na mnie jak złoty proszek. Posuwając się za linijkami Coetzeego stwierdzałam, że nie jest on nowicjuszem, zna przedmiot i w swej opowieści wiąże wątki, których oczekujemy. I młodość seminaryjną trzech przyjaciół, zarazem teologów, filozofów, poetów idei – zanim ich drogi się rozejdą i uprawiane specjalności się oddzielą – i marzenia o przeobrażeniu kultury niemieckiej za sprawą poezji greckiej, i wyczucie historii (w tamtych czasach oznaczało to historię dziejącą się we Francji), która nabiera przyspieszenia… Potem lata samotnej wędrówki poety – nauki tych lat okazują się sprzeczne i niszczące… Tłumaczenie greckich tragików, którego nowatorskie dziwactwa wzbudzą gniew Goethego, poematy, natchnione jakimś osobistym grecko-niemieckim przymierzem… Pół Europy przemierzonej pieszo, z węzełkiem na plecach i w narastającym oderwaniu od rzeczywistości… Po przejściu przez szpital wariatów dziesięciolecia spędzone w odstąpionej mu wieży nad Neckarem, jego pseudonimy, pokornie kłaniający się gapiom uniżony sługa Scandarelli, notujący od czasu do czasu, na życzenie przypadkowego gościa, jak gdyby bez żadnej więzi ze swoją osobą, strzępy wiersza, który do dzisiaj dziwi i zachwyca… I w cieniu warszawskich studiów moje odkrywanie Heideggera jako egzegety Hölderlina (niezapomniany wiersz Wspomnienie!…) I filozoficzne studenckie przyjaźnie, i nasza jeszcze wtedy nieświadomość tego strasznego splotu: Heidegger pożerający poetę, a z nim Grecję, aby złożyć wieniec na ołtarzu Niemiec, swoich Niemiec… I dziesięciolecia później, kiedy wychodziły drukiem Czarne zeszyty, moje ukłucie w sercu, jak to przyjmuje przyjaciel z tamtych czasów, który swoje wejście w uroczystą sferę myślenia postawił pod znakami maga z Czarnego Lasu… i niewyrażone głośno pytanie, jak się z tego, sam dla siebie, wywikływał…
Patrick White. Dla autora musiał być ciekawym przedmiotem obserwacji: podobnie jak on sam urodził się poza rdzennym obszarem kultury zachodniej, na terytorium zagospodarowanym późno i w warunkach kolonizacji. I Coetzee, i White są pisarzami zachodnimi, użytkownikami i dziedzicami literatury europejskiej i amerykańskiej, toteż autor esejów zauważa od razu jak umieszcza się Australijczyk wśród artystycznych tendencji tej historii. Wyobrażam sobie, że pomogło to również Coetzeemu odnaleźć siebie wobec literatury, która w sposób naturalny stanowiła jego pożywienie i jego horyzont. Pisarz z Sydney należy do linii modernistów, jego problematyka i styl mają źródło w postawie artystów europejskich przełomu XIX i XX wieku. Nietrudno zauważyć, że koncepcja genialnego artysty skłóconego ze społeczeństwem, realizm rozświetlony intuicjami sięgającymi poza jego banalne funkcje, seksualizm obnażony jako energia dzika i nieustępliwa, nawet wrażliwość na dzieciństwo, gdzie decydują się nieświadome wybory, wszystko to ukazuje więzi Australijczyka z zachodnim modernizmem. Zresztą – nie odkrywam niczego nowego – wiemy przecież, że modernizm stanowi trwały podkład powieści, która się stale odnawia, ale której nie pociągają eksperymenty formalne; powieści obstającej przy bohaterze i fabule, jak chciała tradycja, i skupionej na tragizmie losu ludzkiego. Narracje Johna Maxwella Coetzee i Patricka White’a są odgałęzieniem europejskiego przełomu, który do dziś naznacza literaturę.
Ale obraz, jaki zachowałam, nie ma wiele wspólnego z literacką wiedzą. Odnosi się przede wszystkim do życia domowego. Przekłady White’a na polski pojawiły się jeszcze przed Noblem z 1973 roku. Czytanie – co nie należało do rzadkości w naszym domu – było rodzinne, a ściślej dotyczyło mojej matki i mnie, brat do pasji White’owskich dołączył się później, o czym będzie mowa… Węzeł na początek. Zapamiętałam dawne urzeczenie: na obrzeżach miasta australijskiego, którego obcość w książce przerasta wszystkie dziwności na mapie, bo nie budzi żadnego echa w wyobraźni, w warunkach biedy, nieładu i wykluwającego się szaleństwa rozgrywa się opowieść o bliźniakach, złym i dobrym, zwykłym i przygłupim. Opisana z chłodną rzeczowością, z jakimś maniackim obstawaniem przy prowincjonalnych małościach, przy niezdrowych ambicjach jednego z braci i sympatii do świata drugiego – obydwu zamkniętych w kuli jednostkowego przeżywania, symbolizowanego przez szklane kulki, takie jakie zbierały dzieci. Po śmierci brata, od którego nie mógł się odłączyć, spojony świetlistym węzłem, dostrzeganym wewnątrz ulubionego szkiełka, drugi brat przygasa, wysłany do zakładu psychiatrycznego. To, co się tu rozgrywa, to podwójna historia człowieka, który nie zostawia śladu po swoim przejściu przez życie. Bezcelowość pychy, fałszywego widzenia siebie? Daremność współczucia, które chce rozdać się wszystkiemu co żywe? Czy ten, który przeżył, jest bliżej jakiejś prawdy, na którą zmarły był ślepy, którą odpychał? Ta książka nie wprowadza żadnej moralnej transcendencji, brzydota i małość świata ma w niej siłę przeczenia, znaku bezpłodności. Ale etyka, przyrośnięta do dzieła sztuki, pozostawia czytającym ten dziwny smak „czegoś więcej”, smak czegoś co ociera się o (symuluje?) ocalenie.
Wiwisekcja wzbudziła wiele dyskusji – brat był młodym malarzem, niedługo po Akademii i kilku jego przyjaciół odwiedzało nasz dom. Malarska młódź rzuciła się na główny temat powieści: jest nim opisywana w przebiegu dziesięcioleci praca malarza australijskiego, o którym musimy uwierzyć, że jest, czy staje się genialny. Abstrakcjonista, który z czasem pozwala ze swych płócien wynurzyć się wizji jakiejś przetransponowanej rzeczywistości? Twórca figuratywny przechodzący z czasem w abstrakcję pod wpływem chaosu rzeczy napierających na jego pracownię? Ważne jest mocowanie się człowieka, którego widzenie zalewa i zarazem któremu się ono wymyka. Dziesiątki stronic powieści poświęconych językowemu oddaniu sprawy w ostateczności niewyrażalnej: pracy pędzla, mowie kolorów, wahaniom koncepcji, które nakładają się na siebie, anulują albo wspierają się wzajemnie. Człowiek stający się niewolnikiem swojego wytworu i zarazem kapłanem samotniczego rytuału, który zbliża się do granicy rewelacji, o której każdy z nas z góry wie, że się nie spełni. I oczywiście pytanie jaki współczesny mógł być wzorem dla White’a. Dyskusje z dzieleniem włosa na czworo czy chodziło tu czy nie o Francisa Bacona. Dodam, znanego nam wtedy z reprodukcji. Jeśli pamiętam, to mój brat energicznie przeczył, a przyjaciel Łukasz Korolkiewicz zdawał się widzieć w angielskim modelu decydującą inspirację powieściopisarza.
Moje książki inicjacyjne, które spotykam u pisarza południowo-afrykańskiego, nie musiały tworzyć litego bloku, ich zestaw był rządzony okolicznościami: przypadkowością publikacji, podglądaniem rówieśników, wskazówkami starszych, do których miało się zaufanie. Pewnie jest coś z pedantyzmu, gdy chcę uporządkować tamte lektury między dwoma biegunami, między książkami, które i dla Coetzeego miały wyróżnione miejsce – opowiadaniem Tołstoja Śmierć Iwana Iljicza i dziełem Becketta. Oba są przeciwstawne z literackiego punktu widzenia: pierwsze z nich daje się opowiedzieć, ale śmiesznością byłoby je komentować; drugiego opowiedzieć nie sposób, natomiast można poświęcić tomy na komentowanie. Oba należą do innych epok języka, historii, wiary w rzeczywistość. Ale mają tę samą pasję: temat śmierci. I ogniskują się wokół jakiegoś maksymalizmu, wobec którego eseista lekko się dystansuje, nie wyrzekając się tej spontanicznej afirmacji, sprawiającej, że podczas czytania jesteśmy zawsze nieco innymi osobami niż na co dzień.
O ile po zrelacjonowaniu noweli Tołstoja następuje milczenie, którego ukryte treści nie są nam dostępne, o tyle dzieło Becketta wzbudza u eseisty potrzebę posłużenia się mową. Beckett zostaje więc przełożony na kategorie filozofii, co z kolei budzi we mnie pewne wątpliwości. Obawiam się, że grozi odarciem Irlandczyka z właściwej mu poetyki, która jest jego największą siłą: groteskowa i upiorna. Po raz pierwszy i jedyny w tym tomie autor szkiców zdradza interpretacyjną sztywność. Z biograficznej relacji o psychicznych trudnościach i ciężarach egzystencji autora Godota przechodzimy do opisu czysto intelektualnego. Przypomina on system kół ratunkowych, z którego, gdyby pójść do końca za filozoficzną trawestacją, literatura zostałaby wygnana. Szkic Osiem spojrzeń na Becketta to szereg niezwykle inteligentnych wariacji na temat dający tak się ująć: jak pisałby Samuel, gdyby nie posiadał zmysłu poetyckiego. Najbardziej trafny i poetycki u Coetzeego jest ostatni paragraf trzeciego szkicu o mistrzu: „Jak zdjęcia Kafki, tak i fotografie Becketta ukazują mężczyznę, którego wewnętrzna istota prześwieca przez powłokę ciała niczym zimna gwiazda”. Poprzestańmy na tym obrazie – dwie fotografie, od których natarczywości trudno się obronić. Irlandczyk ze spojrzeniem, które mu nadaje jakąś kosmiczną aurę i jego tajemna wspólnota z Kafką, który go będzie wspierał tam, gdzie mu zagrozi scholastyka rozpaczy.
Przebiegam raz za razem spis rozdziałów u Coetzeego i niemal przy każdym odzywa się pamięć. Są tylko trzej pisarze, o których usłyszałam po raz pierwszy oraz pewien Bur, który zostawił krótki dziennik o walkach z europejskimi najeźdźcami w początkach XX wieku. Ale na koniec chcę zatrzymać się przy nieznanym mi powieściopisarzu argentyńskim Antonio di Benedettim. Streszczenie jego najważniejszej powieści Zama zapowiada rzecz fascynującą, złożoną i wieloznaczną. Lecz dramatyczne wrażenie narzucają fakty z jego życia. Otóż bieda twórcy polegała na tym – i jak często takie koincydencje decydują o naszym szczęściu bądź nieszczęściu – że trafił na czasy junty wojskowej, która bez większych, jak się zdaje, racji zajęła się jego niszczeniem. I doprowadziła ten proces niemal do końca, łamiąc mu organizm i system nerwowy wyrafinowanymi torturami. Z tekstu Coetzeego nie wynika czy nieszczęsny di Benedetto był rzeczywiście przeciwnikiem politycznym, którego należało się obawiać, czy też chodziło o prewencyjne ustawienie człowieka należącego do chronicznie wstrętnej dyktaturom klasy intelektualistów. Dzięki naciskom międzynarodowego PEN Clubu został zwolniony i kilka lat przemieszkał we Francji i Hiszpanii. Gdy tylko przywrócono w Argentynie rządy cywilne, wrócił, lecz jako strzęp samego siebie.
Pisał jeszcze, jak powiada Coetzee, smutne, często wręcz przerażające opowiadania, a ostatnia powieść, tylko „przy dużej dozie dobrej woli” może uchodzić „za niedoprowadzony do końca eksperyment. Odnalezienie drogi w jej gąszczu stanowi nie lada wyzwanie. Narratorzy i bohaterowie zlewają się ze sobą, podobnie jak sen i rzeczywistość przedstawiona. Cały utwór stara się zawzięcie odnaleźć własną rację bytu, lecz ponosi porażkę. Jej ewidentną oznaką jest decyzja di Benedetto by dopisać klucz wyjaśniający proces powstawania powieści oraz przewodnik jak należy ją czytać”.
Naraz ogarnia mnie niepokój: czyżby?… a może?… zabrakło krytykowi szerszego spojrzenia, wielkoduszności, którą darzy tylu innych twórców?… Tych kilka zdań pod koniec eseju o di Benedetto równie dobrze może stanowić notatkę o utworze znakomitym, choć trudnym. Jak się przedśmiertnie obroni pisarz przed chłostą ze strony krytyki? Oczywiście, może napisać w testamencie – to mogą i geniusze, i grafomani – że przeznacza swoją książkę dla przyszłych pokoleń. Biedny opuszczony Antonio…
EWA BIEŃKOWSKA