W niejednym miejscu i przy niejednej okazji Freud porównywał psychoanalizę do archeologii. Nie sama tylko regularność, z jaką Freud po tę metaforę sięgał, sprawia, iż warto się jej uważnie przyjrzeć. Trzeba pamiętać, że twórca psychoanalizy był znawcą i wielbicielem starożytności – podróżnikiem, kolekcjonerem artefaktów, wnikliwym czytelnikiem klasycznych tekstów. Jeśli zaś ktoś za budulec kluczowej dla siebie metafory – uzasadniającej ważność dzieła swojego życia – bierze sobie dekoracje ze sfery bliskiej i dobrze znanej, to taka metafora z pewnością nie jest przypadkowa, nie jest tylko chwytem retorycznym, ale raczej konstrukcją dobrze przemyślaną i dobrze uzasadnioną. (To trochę tak, jakby Vladimir Nabokov porównał powieść do zagadki szachowej). Warto więc przyjrzeć się tej metaforze – poddać ją analizie, przeprowadzić przez nią przekop, przedrzeć się przez jej kolejne warstwy – aby przekonać się, co może nam ona powiedzieć zarówno o psychoanalizie, jak i o archeologii, a przy okazji o społecznym odbiorze obu dziedzin i o jej legendarnych pionierach.
W ujęciu czysto mechanicznym porównanie psychoanalizy do archeologii jest dość trafne i działa bardzo obrazowo. Ukryte założenie pracujące w tej metaforze jest takie, że wszyscy świetnie wiedzą, czym jest i na czym polega archeologia, a niekoniecznie, czym jest i na czym polega psychoanaliza. To archeologia ma psychoanalizę (nie odwrotnie!) tłumaczyć, uprzystępniać, a zarazem legitymizować i uwiarygadniać. Trzeba przyznać: podobieństwa są oczywiste. Proces psychoanalizy podobny jest do wykopalisk, bo również polega na odkopywaniu kolejnych, ukrytych dotąd przed wzrokiem warstw lepiej lub gorzej zachowanego materiału. Co więcej, materiał archeologiczny ułożony jest w sposób podobny, co materiał psychiczny – nowsze warstwy zakrywają i potencjalnie zanieczyszczają warstwy starsze. W procesie wydobywania znalezisk należy uważać, by ich w czasie wykopywania nie uszkodzić – to samo stosuje się do procesu terapeutycznego, w którym również niedoświadczony i zbyt pochopny terapeuta może poczynić więcej szkód niż korzyści. Jeden i drugi proces wymaga ogromnej cierpliwości – zarówno w pracy archeologa, jak i psychoanalityka bywają sesje bezowocne, siermiężne i rozczarowujące, a bywają chwile, gdy w pozornie nieobiecującym miejscu dostaje się zaskakująco bogaty „urobek”. I wreszcie – najważniejsze podobieństwo: w psychoanalizie, tak jak i w archeologii badacz dostaje do rąk głównie potłuczone skorupy, z których próbuje wnioskować o znacznie większych całościach. Kluczowym procesem – na którym najsilniej odciska się piętno osobowości samego badacza – jest interpretacja tego, co udało się wykopać. Zdolność interpretacji odróżnia laika od specjalisty. W obu wypadkach jednak to właśnie na tym etapie najczęściej dochodzi do błędów, wypaczeń, czy wręcz przekłamań. I chociaż zarówno wobec archeologów, jak i psychoanalityków, wysuwano zarzuty dotyczące samych metod wydobycia, to jednak najbardziej uzasadniona i najtrwalsza krytyka dotyczyła zawsze właśnie interpretacji, zwłaszcza że ojcowie założyciele obu dziedzin przejawiali w tej kwestii styl raczej intuicyjny niż naukowy.
Trzeba też przyznać, że z punktu widzenia obrońcy psychoanalizy (a Freud do końca życia był jej szermierzem, walczącym nie tylko z otwartymi przeciwnikami, ale również i ze schizmatykami) metafora jest dość ryzykowna. Wszystkie zarzuty jakie stawiano psychoanalizie, można bowiem postawić również i archeologii (w każdym razie tej klasycznej, z przełomu XIX i XX wieku). Rodzą się w zasadzie te same wątpliwości. Czy naprawdę z zatartych fragmentów snów można wysuwać wnioski dotyczące życia emocjonalnego danego człowieka, a może i wręcz całej ludzkości? Czy naprawdę z zachowanych fragmentów ceramiki umieszczanej w grobowcach można wyciągać wnioski dotyczące sposobu życia całej zaginionej cywilizacji? A przede wszystkim – zastrzeżenie drugiego rzędu – czy słusznie archeolog lub analityk z dostępnych ułamków wyciągnął właśnie takie, a nie inne wnioski?
Kiedy prześledzi się historię archeologii, widać wyraźnie, że niezbyt nadaje się ona na podporę dla cieszącej się wątpliwą reputacją psychoanalizy. Zestawienie obu dziedzin wcale nie znosi zarzutów wysuwanych wobec tej drugiej, bo niemal takie same zarzuty wysuwano pod adresem tej pierwszej. Dzieje archeologii klasycznej pełne są błędów, przekłamań (niekiedy celowych), jak również zmiennych mód, sporów i kontrowersji – przypominających kłótnie pośród psychoanalityków. Niejednokrotnie zdarzało się, iż archeolog pracował wedle wcześniej przyjętej tezy, a wszystkie znalezione artefakty naginał i dopasowywał do niej: psychoanalitykom również zarzucono, że niemal zawsze wiedzą, co chcą u pacjenta „znaleźć”, a wówczas właściwie każdy element jakoś da się do przyjętej z góry tezy dopasować. Warto też zwrócić uwagę na sam typ badacza, odnoszącego największe sukcesy w okresie heroicznym archeologii. Odkrywca Troi i Myken – Heinrich Schliemann – oraz odkrywca Knossos – Arthur Evans – to postaci na bakier z rygorem naukowym, niezwykle silne osobowości, śmiało wyznaczające kierunki pracy, ale i zamknięte na jakąkolwiek krytykę. Zarówno Schliemann, jak i Evans pozostawali w sporze z archeologią naukową, w swoich działaniach ocierali się o szarlatanerię, a jednak ich dokonania są niezaprzeczalne, a ich wpływ popularyzatorski i inspiracja dla kolejnych pokoleń badaczy są absolutnie niezrównane. Mniej więcej to samo można powiedzieć i o Freudzie.
Podobieństwa osobowościowe czy społeczne to niejedyny powód, by przywołać Schliemanna i Evansa. Za którymś razem Freud uściślił bowiem swoją metaforę, mówiąc, że wielkie odkrycia psychoanalizy są dla ludzkości tym samym, co odkrycie kultury mykeńskiej (Schliemann) i minojskiej (Evans) pod warstwą klasycznej kultury greckiej. Faktycznie: odkrycia psychoanalizy zrodziły niemal te same kontrowersje, zdobyły podobny rozgłos i również doprowadziły do konieczności reinterpretacji i zmiany wcześniejszego sposobu myślenia o człowieku jako takim, ich wpływ zaś sięgał daleko poza pierwotnie zarysowaną dziedzinę i poruszał nie tylko specjalistów, ale i szeroką publiczność.
Charakterystyczny jest zabieg Freuda, polegający na połączeniu kultury mykeńskiej i minojskiej w parę. W zbiorowej wyobraźni od samego ich odkrycia obie te kultury też funkcjonują zwykle w antytetycznej parze. Mykeny są w naszym wyobrażeniu swego rodzaju przeciwieństwie kultury minojskiej, a odkrycie tej drugiej znacznie wzmocniło panujące (i narzucone przez Schliemanna) wyobrażenie o kulturze mykeńskiej. Przeciwieństwa wzmacniają się nawzajem, nawet jeśli efektem ubocznym jest nieuchronne uproszczenie.
Mykeńczycy są więc budowniczymi twierdz, Minojczycy są budowniczymi pałaców. Mykeńczycy są brutalni, barbarzyńscy, nieokrzesani, agresywni i popędliwi. Minojczycy są wysublimowani, wykształceni, kulturalni, pokojowi i uładzeni. Oczywiście obraz obu kultur (trwale już nakreślony przez autorytarną wizję Schliemanna i Evansa) nie zawsze ma uzasadnienie w prawdzie historycznej. Skoro jednak wyobrażenie o obu kulturach utrzymuje się mimo nowszych ustaleń naukowych (znaleziska w obrębie stanowisk kultury mykeńskiej dowodzą wysokiego poziomu rozwoju cywilnego, znaleziska minojskie miewają charakter militarny), to znaczy, że trafia w jakąś powszechną potrzebę, że odpowiada jakiejś głębszej prawdzie o człowieku – nawet jeśli nie jest to do końca prawda historyczna o cywilizacji mykeńskiej i minojskiej.
Nakreślony przez Schliemanna obraz Myken nadal niezwykle silnie działa na naszą wyobraźnię. Schliemann był człowiekiem przebojowym i upartym, co zarazem doprowadziło go do sukcesów, jak i zafałszowań. Był przekonany, że poematy Homera zawierają prawdę historyczną – i to przekonanie doprowadziło go do odkopania Troi, ale zarazem nie pozwoliło mu właściwie zinterpretować wykopalisk (za Troję Priama uznał niewłaściwą warstwę). Odkopując groby mykeńskie równie ślepo, co wcześniej Homerowi, wierzył Pauzaniaszowi. I tym razem doprowadziło go to do sukcesów – odkrycia słynnych złotych masek – a zarazem uwięziło go we wcześniej przyjętej tezie, że ma do czynienia z grobowcami wodzów z okresu wojny trojańskiej (choć późniejsze badania naukowe jednoznacznie dowiodły, że grobowce pochodzą z innego okresu). Schliemann miał też talent do bon motów (słynne: „Spojrzałem w twarz Agamemnona”), a to jest klucz do sukcesu w zasadzie w każdej dziedzinie ludzkiej aktywności. W swojej pracy archeologicznej Schliemann wykazywał też charakter iście „mykeński” – kopał bez opamiętania, nie przejmował się niszczeniem warstw, które go nie interesowały, ukrywał znalezione skarby i wykradał je sułtanowi, łamał wszelkie obowiązujące zasady.
Styl pracy Evansa był zdecydowanie bardziej „minojski”. Mniej miał w sobie z kolonizatora i pogranicznego pioniera. Negocjował z lokalnymi władzami, kupował ziemię pod wykopaliska od kreteńskich chłopów. O trwałość swojej wizji zadbał metodami mniej awanturniczymi niż Schliemann, ale może jeszcze skuteczniejszymi. Nie tylko bowiem odkopał minojski pałac w Knossos, nie tylko opisał i zinterpretował pojedyncze artefakty, a wreszcie i całą cywilizację, ale również pokusił się o jej rezurekcję, nakazując odtworzenie minojskich malowideł z zachowanych fragmentów i wreszcie daleko posuniętą rekonstrukcję samego pałacu. Przeglądając odtworzone malowidła w muzeum w Heraklionie jesteśmy zdumieni, jak niewielka ich część oparta jest na faktycznie zachowanych fragmentach, a jak wielka jest wynikiem rekonstrukcji, a tym samym spekulacji. Pracujący pod okiem Evansa malarz Émile Gilliéron jest raczej twórcą niż odtwórcą wszystkich tych byków, delfinów, książąt, akrobatów i ciemnowłosych piękności znanych doskonale z niezliczonych reprodukcji. Podobnie jest z samym pałacem w Knossos – zrekonstruowanym w kolorze – który jest raczej projekcją fantazji Evansa (bardzo interesujących) niż wynikiem ścisłych naukowych badań. Współczesny podróżnik, który zna już nie tylko teorie Evansa, ale i o wiele bardziej przekonujące teorie krytyków Evansa, czuje się w Knossos dość dziwnie. Czuje bardzo silne oddziaływanie zrekonstruowanego pałacu (z czerwonymi kolumienkami!), a zarazem nie potrafi mu się do końca poddać. Działa na niego czar, któremu nie chce ulec. O wiele bardziej komfortowe jest zwiedzenie Fajstos (tam nie ma rekonstrukcji), gdzie wyobraźnia początkowo zdaje się pracować dość swobodnie. Po pewnym czasie okazuje się jednak, że mamy przed oczami Knossos Evansa – tej wizji nie da się wymazać – co zarazem realnie ułatwia nam zwiedzanie i rozumienie Fajstos, a równocześnie więzi nas na stałe w wizji, o której wiemy już, że raczej nie jest słuszna. Wiemy, ale nie przestajemy jej jakoś instynktownie ufać.
Być może podobnie jest z psychoanalizą. Późniejsze badania wielokrotnie dowodziły nieprawdziwości podstawowych twierdzeń Freuda. Krytykowano – słusznie – jego metody badawcze, jego ukryte założenia (które później każdy wykopany artefakt nieodmiennie potwierdzał), wreszcie same najważniejsze teorie. A jednak psychoanaliza nie przestaje nas urzekać i elektryzować. Może właśnie ze względu na wewnętrzną spójność wizji Freuda (taką samą jak w wizjach Schliemanna i Evansa)? Może teoria Freuda – potwierdzając tym samym samą siebie! – działa raczej na naszą nieświadomość niż świadomość, tak jak na naszą nieświadomość na zawsze już silnie działać będą fałszywe grobowce homeryckich herosów Mykenach i czerwone kolumienki w Knossos.
Aby pójść dalej w analizie metafory Freuda (zwłaszcza w jej wersji uściślonej) musimy zauważyć, że każda dobra metafora (a ta jest bardzo dobra) ma zawsze jedną, niezmienną właściwość: dobrze działa w obie strony. Jeśli oczy są jak gwiazdy, to również gwiazdy są jak oczy. Jeśli śmierć jest jak sen, to sen jest jak śmierć. Jeśli psychoanaliza jest jak archeologia, to archeologia jest jak psychoanaliza. Jeśli faktycznie wielkie odkrycia psychoanalizy są jak odkrycie kultury mykeńskiej i minojskiej, to znaczy, że odkrycie kultury mykeńskiej i minojskiej pod warstwą klasycznej kultury greckiej jest dla ludzkości tym, czym wielkie odkrycia psychoanalizy.
Przedstawiony wyżej uproszczony obraz kultury mykeńskiej i minojskiej jest kluczem do zrozumienia, w czym ich odkrycie przypomina wielkie odkrycia psychoanalizy. Wojownicze i brutalne Mykeny są niczym freudowskie id, a subtelne i wyrafinowane Knossos jest jak freudowskie superego, ukryte za dobrze znaną i widoczną klasyczną kulturą grecką przypominającą freudowskie ego.
Grecka kultura klasyczna jest tym, z czym nam jakoś miło, bezpiecznie i satysfakcjonująco. Grecka kultura klasyczna jest racjonalna, symetryczna, uładzona, przewidywalna, powtarzalna, proporcjonalna – stanowi pewien ideał nie tylko estetyczny, ale i etyczny. Greckiej kultury klasycznej – Sokratesa, Fidiasza, Peryklesa i Sofoklesa – nie mamy żadnego powodu tłumić i wypierać. Z tego dziedzictwa jesteśmy dumni, chętnie się z nim afiszujemy. Dziedzictwa mykeńskiego zaś się wstydzimy, bo jest ono nieco mroczne, nieco barbarzyńskie, może bardziej zwierzęce niż ludzkie. Dziedzictwo minojskie też nas jakoś uwiera, bo choć jego subtelność moglibyśmy sobie wziąć na sztandary, to jednak nie chcemy przyznawać się do związanej z nim słabości i uległości. Kultura mykeńska jest dla nas nazbyt dominująca, a kultura minojska jest nazbyt submisyjna.
Mykeny symbolizują i ucieleśniają freudowskie id – wstydliwie ukryte siedlisko prymitywnych, mrocznych, wulgarnych instynktów. Freud widział ten związek bardzo wyraźnie, czerpiąc z mitologii mykeńsko-tebańskiej nazewnictwo dla identyfikowanych przez siebie instynktów i kompleksów. Edyp, Orestes, Klitajmestra, Elektra… Całe to ojcobójstwo, kazirodztwo i ludożerstwo… Część ludzkiej natury, której nie lubimy widzieć w sobie, wolimy zaś projektować ją na skąpane w mrocznej przeszłości symbole – jak choćby mykeńskie zamczysko. Może stąd bierze się uczucie absolutnej niesamowitości – czy wręcz grozy – doświadczane po przekroczeniu Lwiej Bramy: uczucie, jakiego próżno oczekiwać na Akropolu, w Delfach, w Epidauros, w Koryncie, czy w jakimkolwiek innym siedlisku uładzonej i wyszlifowanej kultury klasycznej. Najbardziej poruszające w Mykenach są oczywiście grobowce (Mykeny to jest centrum Tanatosa, freudowskiego instynktu śmierci, odczuwanego przez każdą żyjącą istotę, przejawiającą naturalny popęd umierania i zabijania), ale także i tajemnicza podziemna cysterna. Podobno Henry Miller bał się zajrzeć do środka. Niesłusznie: właściwie całe jego dzieło literackie jest przecież takim zaglądaniem w samo dno ludzkiej istoty. Obecnie mykeńska cysterna zagrodzona jest metalową kratą, na widok której czujemy jednak pewną ulgę. Dalej pójść się nie da: to pierwsza ulga. Nic stamtąd na nas nie wylezie: to ulga druga i pewnie istotniejsza. Współczesne teorie archeologiczne dotyczące tego, jakie płyny trzymano w zbiorniku i w jakim celu, są zupełnie niesatysfakcjonujące. Czy była to oliwa, czy wina, czy woda pitna, czy raczej przeciwpożarowa? Czy zbiornik pełnił rolę obronną, merkantylną, czy rozrywkową? Zdecydowanie bardziej pobudzające intelektualnie są tutaj pytania niż przyziemne odpowiedzi. Być może to samo można powiedzieć o psychoanalizie.
Knossos – i cała kultura minojska – symbolizują dla nas superego. Stanowią triumf samoograniczenia, są portretem instynktów skutecznie powściągniętych. Pierwotne mroczne instynkty przechodzą tu stadium jakiejś sublimacji, jakiegoś wysubtelnienia. Knossos jest krainą Erosa – miłości ujętej w nawias i w cudzysłów, podniesionej do rangi gry, zabawy, rytuału. Czerwona kolumienka z Knossos – symbol na wskroś falliczny – jest antytezą mykeńskiej cysterny. (Wyobrażamy sobie, że popularną minojską grą erotyczną musiało być udawanie Mykeńczyków). Opanowuje nas tu raczej podziw niż groza. Oglądamy wnętrza, w których bez oporów moglibyśmy zamieszkać, w muzealnych gablotach podziwiamy ceramikę, z której chętnie byśmy jedli i pili – równocześnie jednak czując, że to wyrafinowanie rychło by nas zmęczyło, wywołałoby w nas poczucie obcości. Podziwiamy tych dobrze ubranych i dobrze uczesanych wyciskaczy winogron i oliwek, ale jakoś instynktownie czujemy, że ich miejsce jest raczej w niespełnionym micie niż w realnym, cielesnym życiu. (A propos niespełnionych mitów: bez wątpienia cywilizacja minojska stanowi podwalinę i treść klasycznego greckiego mitu o Atlantydzie).
Dla podróżnika (tak jak być może i dla psychoanalityka) najbardziej fascynujące są punkty przecięcia, miejsca spotkania obu kultur. Patrząc na freski z Tirynsu (zamczyska jeszcze bardziej surowego i ponurego niż Mykeny) widzimy w nich minojskie fryzury i makijaże. Nic dziwnego, że fresków nie ma w samym Tirynsie – są w muzeum w Atenach – bo do Tirynsu ani trochę one nie „pasują”. W mykeńskich wykopaliskach znaleziono całe mnóstwo innych materialnych śladów obustronnych związków handlowych. Jeszcze ciekawsze są oczywiście związki niematerialne. Mit o Tezeuszu i Minotaurze jest przypuszczalnie śladem peloponeskiej inwazji na Kretę. (Motyw wysyłania na Kretę najpiękniejszych młodzieńców i dziewic stanowi zaś wyraz niepewności własnej atrakcyjności seksualnej nieokrzesanych Achajów. Czy nasze dziewczęta i nasi chłopcy nie woleliby czasem wyrafinowanych Minojczyków?) Sam Labirynt jest być może odzwierciedleniem minojskiego systemu kanalizacyjnego, niezrozumiałego i fascynującego dla Achajów. Z kolei dwustronny topór – obecny często w ikonografii minojskiej – jest wyrazem fascynacji siłą, jakimś niespełnionym „snem o potędze”.
Jednym z najbardziej niezwykłych miejsc na Krecie jest Lato – mykeńska twierdza, która zwiedzana po całej serii minojskich pałaców i osad robi niezapomniane wrażenie. To jest jedno z tych miejsc, gdzie człowiek zaraz myśli: „Nareszcie w domu”. Dlaczego jednak Lato jest miejscem, gdzie można poczuć się aż tak dobrze? Czy to jest wyraz niespełnionego marzenia, by być Mykeńczykiem pośród Minojczyków? I czy współczesny intelektualista nie jest raczej Minojczykiem pośród Mykeńczyków? To też nie takie proste. Czesław Miłosz pisał, że poezja była kiedyś szaleństwem pośród zdrowych, a w przyszłości stanie się zdrowiem pośród szaleństwa. Czy jednak to dawne dziedzictwo „szaleńcze” nie pozostanie na zawsze odczuwalne? Czy może jest po prostu tak, że żywioł minojski i mykeński są w nas stale obecne, a miejsca takie jak Lato fascynują nas głównie dlatego, że oba żywioły się tam na moment spotykają?
Są w ludzkim doświadczeniu elementy, do których nie chcemy się przyznawać. Impulsy agresywne i mordercze (Mykeny), ale też i równie dla nas przykre – bo oznaczające przyznanie się do słabości – popędy wysublimowane i wyrafinowane (Knossos). Te fragmenty naszej osobowości wolimy stłumić i wyprzeć, umieścić je w przestrzeni id i superego, nie wpuszczać ich na powierzchnię stale niepewnego siebie ego. Te elementy naszej cywilizacji wolimy umieścić w przestrzeni jakichś cywilizacji obcych nam i dawno przeminionych, nie wpuszczając ich w przestrzeń cywilizacji klasycznych, do których kontynuacji nadal się chętnie poczuwamy.
Nieprzyjemne dla nas prawdy o nas samych najlepiej wypierać parami, pozbywając się równocześnie tego, co za niskie, jak i tego, co za wysokie. Na przestrzeni dziejów kultury powtarza się cały czas ta sama dychotomia. (Siłą rzeczy stanowiąca zawsze znaczne uproszczenie, bo żadna żywotna cywilizacja nie może być jednowymiarowa). Pary kultur, pary cywilizacji działają na naszą wyobraźnie, dopełniając się w nas, tworząc dla nas wzorcowy obraz całości ludzkiego doświadczenie. Knossos i Mykeny. Ateny (minojskie) i Sparta (mykeńska). Grecja (minojska) i Rzym (mykeński). Cesarstwo Wschodnie (minojskie) i Cesarstwo Zachodnie (mykeńskie). Majowie (minojscy) i Aztekowie (mykeńscy). Budowniczy pałaców i budowniczy warowni. Wojownicy i artyści. Tanatos i Eros. Żywioł dionizyjski i apolliński. Żywioł mykeński i żywioł minojski.
MACIEJ MIŁKOWSKI