fbpx
HOME
Andrzej Bart

Z ostatniej chwili (Notatki do powieści „Dybuk mniemany”) III

Oczywiście Daniel nie przyjechał, a w Paryżu pogrzeb Jacquesa Chiraca. Hotel przy kościele Saint-Sulpice, a więc chcąc czy nie chcąc, uczestniczymy w uroczystościach. Beata ze swoją ciekawością wchodzi w tłum żałobników, ja patrzę na wszystko z góry. Coraz to nowe limuzyny, autokary z korpusem dyplomatycznym, podobno Putin ma przyjechać przed kościół w karecie. Recepcjonista jest pewien, że to będzie kareta ostatniego cara, którą wczoraj miał dostarczyć tu specjalny samolot. Szefowa pokojówek, dama, której brakuje tylko lorgnon przy oku, nie wierzy: „Nie posunie się do tego, co najwyżej wypożyczy kolaskę, którą Napoleon Bonaparte poruszał się po Paryżu w czasie 100 dni”.

Wspaniała uroczystość, którą obserwuję z daleka, sprzyja niepotrzebnej myśli o różnicach w traktowaniu ludzkiego ciała. Obijająca się w koszu głowa Ludwika XVI pierwsza przychodzi mi do głowy, a następne sprawiają, że na wszelki wypadek zamykam okno.

Nazajutrz u pallotynów na Surcoufie. Tak bardzo chciałem przyprowadzić im Daniela. Jak oni jest żywym owadem zamkniętym w świecie, którego już trochę mniej. I wiem, że od razu by się pokochali w tym ni to Paryżu, ni to Polsce, a już na pewno nie w Watykanie. Między modlitwami strzegą tu pamięci drugiej połowy XX wieku, kiedy to miejsce było bastionem wolnej myśli Polaków. Lebensteinowa Apokalipsa w witrynie i Chrystus Aliny Szapocznikow w skarbcu, to anterfakty epoki. Ducha ludzi, którzy tu toczyli piękne spory dogląda mój przyjaciel, Marek Wittbrot. Nikt smaczniej od niego nie pisze o tamtych latach, aż boję się pomyśleć, co będzie ożywiał w pamięci za czterdzieści lat, kiedy dożyje setki. A to możliwe, księży blisko stuletnich mają pallotyni więcej niż posiada cała reszta Rue Surcouf, może nawet z dużym fragmentem Rue Saint-Dominique. Przy obiedzie siedzimy przy księdzu Tomasińskim dziewięćdziesięciosiedmioletnim dżentelmenie, który wydaje się młodszy duchem od Daniela, o co przecież niełatwo. Kiedy podnoszę do ust widelec niespodziewanie wspomina, że na moim krześle siedział nuncjusz Roncalli, późniejszy Jan XXIII, i że był tak gruby, że chciano przed jego wizytą odkuć fragment futryn. Potem wymienia ze dwadzieścia słynnych person, które z tego właśnie krzesła pochylały się nad talerzem. Ze strachu przed odpowiedzialnością zmieniam miejsce i siadam bliżej księdza pod pozorem, że głuchy jestem i nic nie słyszę. Uprzejmie wspomina wtedy powstanie warszawskie, w którym to też nadwerężono mu słuchu, a w którym stawał dzielnie. Konkretna Beata musi oczywiście spytać, co jada, aby być w tak znakomitej formie. „Ser parmigiano, dużo oliwy i kieliszek wina do obiadu”. Odpowiedź najzwyklejsza, lecz jeśli pochodzi od człowieka dobiegającego setki z takim wdziękiem, musi być traktowana z szacunkiem. Z tej okazji wypijam trzy kieliszki.

Po obiedzie rozmowa z Markiem, jak zwykle ciekawa i jak zwykle najwięcej w niej o Pawle Joczu, jego rzeźbach, kobietach i nastrojach. To on nas poznał przed laty i tak trwamy. Przypominam więc jak na moje urodziny Paweł przyjechał do Łodzi z kierowcą i piękną damą. Przywiózł mi w prezencie rysunek przedstawiający Norwida, bo do rzeźbienia Norwida się przymierzał. Poruszał się na wózku i nie dalibyśmy rady wnieść go na piętro, dlatego przyjęcie odbyło się w samochodzie. Z restauracji donoszą kolejne tace z przysmakami, a my wypijamy kilka butelek wina.  Ciepła noc i jakiś rodzaj spokoju, sprawia, że alkohol działa tylko z najlepszej strony. Młody kierowca znudzony dziwnymi słowami, których za bardzo nie rozumie, powędrował zwiedzać Łódź. Każdy moment z Pawłem miał swój urok, ale tę właśnie chwilę będę wspominał do końca życia.  „Mówiliśmy też dużo o tobie, Marku i jak to my, robiliśmy plany na przyszłość. Paweł chciał filmu, w którym w połowie drogi między Paryżem, a Londynem, czyli gdzieś przed Calais, spotka się z Lucianem Freudem i będą rozmawiać o sztuce. Za miesiąc zadzwoniłeś i powiedziałeś, że Paweł nie żyje”, a Lucian Freud umarł niedługo potem.

Po kawie u Marka, co jest już rytuałem pallotyńsko-paryskim, oglądanie nowych dzieł Witka Urbanowicza. Witek, to dopiero pallotyn całą gębą, bo nie dość że świetny malarz, to jeszcze trzyma w szafie wojskowy mundur i rogatywkę. Jego dzieła tak mnie przytłaczają, nie tylko ekumeniczną siłą, że nie ośmielam się prosić, aby chociaż czapkę dał przymierzyć. Gdyby był z nami Daniel, na pewno by w niej paradował.

Wychodzimy w ciepły wieczór. Po drodze jeszcze jeden kieliszek wina i przez Boulevard Saint-Germain wracamy do hotelu. A jednak, chciałoby się powiedzieć, cuda się zdarzają, choć to nie cud, bo przecież obiecał, że przyjedzie. Oboje w tym samym momencie zobaczyliśmy człowieka o białych włosach, który energicznym krokiem idzie w naszą stronę. Gdy mija dwie panie, wydaje się przy nich wysoki jak wieża. Za chwilę wpadamy w jego ramiona i nawet unosimy się w powietrzu. Przepraszanie, czego to nie musiał załatwiać, co mu się też przytrafiło.

Rano z bólem głowy dzwonię do swojej wspaniałej przyjaciółki i pytam czy na dzisiejsze przyjęcie możemy przyjść z kimś interesującym. „Ludzie interesujący, to najlepsze hors d’oeuvre każdego przyjęcia”. Wiedziałem, że to usłyszę.

Daniel zaniepokojony. „A kto to? Czy nie lepiej abyśmy tylko w trójkę poszli coś zjeść. Po co towarzystwo, jeśli macie mnie?”. Jest jeszcze trochę czasu, więc szybko do Rudnickiego. Stajemy przed domem przy Boulevard Voltaire, Marka nie ma wśród żywych, a pięknie rzeźbione odrzwia stoją, jak stały. Trudno się w tym dopatrzyć sprawiedliwości. Przypadkowy przechodzień zgadza się zrobić nam zdjęcie. To czarnoskóry mężczyzna z bagietką pod pachą i uśmiechem tak pięknym, jakby Paryż nic się przez lata nie zmienił. Potem na chwilę do kawiarni, w której Marek czytywał gazety i gdzie w Hiobie filmował go Rafał. Zajmujemy ten sam stolik, przy którym siedziała Beata z krótkimi włosami, statystująca w roli romantycznego Paryża. Nic się nie zmieniłaś, mówi Daniel, a Beata pięknie się zaśmiewa. Opowiadam, że to ona była Grupą Filmową Fargo, „Pod koniec zeszłego wieku nazwała się tak na cześć Joela i Ethana i tylko dzięki niej ruszałem się z domu”.

– Jeśli Hiob powstał dzięki tobie, to moje poznanie się z wami też dzięki tobie, a więc gdybyś nie była tak beztrosko skromna, nazwałbym cię Judą Machabeuszową, a tak zostań chociaż Emilią Plater…

Bierzemy taksówkę i jesteśmy punktualni, lecz Daniel nakazuje się spóźnić cztery i pół minuty. Mówi, że Grace Kelly już jako księżna o tyle się właśnie spóźniła, i w okolicach frankofońskich stało się to kanonem. W windzie bukiet czerwonych róż nerwowo wędruje z rąk do rąk. W końcu trafia się Danielowi, który ma go wręczyć pani domu. Drzwi windy otwierają się i przed naszymi oczyma rozpościera się penthouse otwarty na trzy strony Paryża. Nie on jest jednak ważny, bo na pierwszym planie stoi ona, kobieta, dla której tu jesteśmy. Wreszcie mogę zadziwić Daniela, wreszcie to ja sprawię, że dotknie historii. Nasza wspaniała przyjaciółka, która była wczoraj na spotkaniu w księgarni, teraz sama jest otwartą księgą.

Rytuał spacerowania z kieliszkami i podziwiania obrazów, jednak istotą sprawy jest moja prezentacja gościa, a jednocześnie opowiedzenie słówka o Isabelle Choko. Po chwili są już na ty i oglądanie listu Rilkego, kupionego przed tygodniem w Sotheby, przestaje być interesujące.

Podziwianie zakrętasów ludzkiej pamięci od dawna jest moim zajęciem, ale też od dawna nic mnie tak nie zdziwiło. Daniel uniósł powiekę, kiedy wspomniałem, że młodziutka Isabelle ryzykując życie w Auschwitzu, śmiało pociągnęła mamę na stronę, która dawała nadzieję na życie. Mama posiwiała w jedną noc i w selekcji zaliczała się do starych, a więc do gazu. Na wieść o przerzuceniu ich do obozu w Waldeslust, gdzie czekała nadludzka praca w zimnych lochach, a potem do Bergen-Belsen, gdzie mama umarła, druga powieka Daniela zaczęła drgać niebezpiecznie. Jednak myślał też o czymś innym i dopiero, kiedy pozwoliłem Isabelle dojść do głosu, niespodziewanie schylił się do ziemi i ucałował jej rękę.

– Przecież ja cię znam! Mama była z domu Galewska? Do apteki Galewskiej babcia posyłała mnie zawsze, kiedy przyjeżdżałem do Łodzi. Dwa razy widziałem tam dziewczynkę, która tak mi się spodobała, że przyrzekłem sobie ożenić się z nią.

– Mama miała dwie siostry, też miały apteki. – Isabelle, to chodzący zdrowy rozsądek. – Mówiono o nich, że są jak z Czechowa.

– Nie ma mowy o pomyłce. Apteka na Cegielnianej, wejście z rogu?

Od tej chwili, gdyby nie chęć kosztowania potraw i win, moglibyśmy już z Beatą wracać do hotelu. Trudno sobie wyobrazić czym dla naszych przyjaciół było to spotkanie. Przeżyli, co przeżyli, upadali, wstawali i szli do przodu, a po tylu latach są nadal atrakcyjni dla świata, by nie powiedzieć królewscy. Zetknąłem ze sobą dwa ludzkie cuda i chociażby dlatego warto było tu przyjechać. Tamta Łódź, której nie znałem, a którą często mam przed oczyma, w rzucanych przez nich słowach, brzmiała niczym Satie grany na dwa fortepiany, tyle że szybciej. Wreszcie, kiedy Isabelle wspomniała swojego nieżyjącego kolegę Romka, mogłem się wtrącić i pomyśleć, że nie jestem tylko tłem dla nich. Daniel znał go także, bo Roman Freund, syn właściciela najpiękniejszego sklepu z aparatami fotograficznymi, nauczył go obsługiwać nowego Zeiss Ikona. Bawię się kieliszkiem i jak gdyby nigdy nic oznajmiam, że z Romanem poznał mnie w Sztokholmie wspaniały Leo Kantor.

– Rozmawiałeś z nim? – Isabelle aż uniosła się na krześle. – Ciągle tak błyskotliwy?

– Niezwykle. Zgodził się wystąpić w filmie Stacja Radegast i opowiadając o Żydach z Czech, w dwóch zdaniach potrafił wytłumaczyć tajemnicę szybszego umierania ludzi zadbanych i o wiele zdrowszych.

– Cały Roman, w szkole potrafił w trzech zdaniach opowiedzieć o wojnie peloponeskiej. Proszony o szczegóły podawał ich tyle, że nauczycielka kazał mu siadać.

Widzę, że Daniel zmarkotniał, bo chwalono innego mężczyznę. Jednak odzyskał wigor, kiedy Isabelle opowiedziała mu, że w getcie wieczorami grała w szachy sama ze sobą, a w 1956 roku została najmłodszą w historii szachową mistrzynią Francji. Nie byłby moim Danielem, gdyby nie spytał czy może liczyć na partyjkę przy kawie. Zabrzmiało hucpiarsko, ale Isabelle zachowała się po królewsku.

– Moi goście muszą się czuć dobrze. Nie mogę dopuścić, abyś posmutniał. Opowiedz lepiej coś o sobie.

ANDRZEJ BART

Warto również przeczytać...