Właściwie powinienem zacząć od znanej formuły: gdyby Dorota Kozińska nie istniała, należałoby ją wymyślić. Tylko, że to zadanie wymagałoby nieprzeciętnej wyobraźni.
Gdyby Linneusz miał ją zaklasyfikować, pewnie napisałby – wziąwszy pod uwagę pola zainteresowań – że to species omnivora, gatunek wszystkożerny.
Linneusz jest nieprzypadkowy, bowiem o mały włos nie wylądowała na studiach biologicznych, a i dziś przyrodą „ożywioną” interesuje się ponadprzeciętnie, obserwując ptaki, hodując kolejne pokolenia kotów, a także jeżdżąc konno. Nie gardzi również stworzeniami najmniejszymi i pograniczem ożywionej natury; gdy wybuchła epidemia Covidu, zasypywała nas zbieranymi z różnych stron informacjami o życiu i twórczości mikrobów.
Nieprzypadkowa jest także łacina, bowiem Dorota Kozińska, porzuciwszy zamiar studiów przyrodniczych, trafiła na filologię klasyczną, pod skrzydła znakomitego latynisty Jerzego Axera.
Jednakże już doktorat miała pisać o Williamie Blake’u, który interesował ją od dawna – w nastoleciu przełożyła po swojemu, i arcyzgrabnie, słynnego Tygrysa. Twórczość Blake’a konsultowała z niebylejakim indywidualnym mentorem, znakomitym historykiem sztuki i literatury Wiesławem Juszczakiem.
Znów ciekawa zbieżność: literatura i sztuki plastyczne. Dorota Kozińska, de domo Urbańska, jest córką świetnego grafika i typografa, zwanego w rodzinie pieszczotliwie Łysym Leonem, profesora warszawskiej Akademii i autora grafiki książkowej oraz niezliczonych wysmakowanych akcydensów. Z młodości pamiętam wydawaną przez Ossolineum kolekcję literatury orientalnej, bodaj czy nie najpiękniejszą w ówczesnej Polsce serię poetycką. Nie wiem w jakim stopniu ta filiacja wpłynęła na fakt, że książki Kozińskiej, nawet jeśli należą do zaprojektowanej ogólnie serii, mają jakiś charakterystyczny rys spójności, elegancji i dowcipu zarazem.
Doktoratowi o Williamie Blake’u przeszkodziły problemy zdecydowanie nieakademickiej natury; jeden z serii cyklicznych pechów, które naszą bohaterkę będą nękać aż po czasy najnowsze.
Ale ja dzisiaj nie o pechach, tylko o osiągnięciach.
Uprawia przede wszystkim małe formy – co jest po trosze wynikiem życiowych okoliczności, ale także wrodzonej skłonności do zwięzłego pisania, jednakże nie bez stylistycznej wirtuozerii, by nie rzec – popisu. Cóż! Jak powiada Charles Rosen, mamy skłonność do deprecjonowania wirtuozerii dla niej samej; tylko że wirtuozerię dla niej samej chętnie uprawiała większość wybitnych artystów.
Ale styl to narzędzie; świetnym stylem można pisać głupoty. Zatem dwa słowa o zawartości.
Podkreśliłbym dwie rzeczy.
Pierwsza to temperatura. Te teksty „grzeją”, czasem się gotują. Dorota prywatnie lubi używać hiperbol i wielkich kwantyfikatorów, ale tu chodzi o rzecz inną. To są teksty pisane przez żywego człowieka dla żywych ludzi o żywych (choć czasem dawno nieżywych) ludziach i ich sprawach. Tu nie ma mumifikowania ani tematu, ani samego pisania.
Druga – powiązana – to kontekstowość. Muzyka, teatr, ich tworzenie i odbiór są częścią kulturowej całości, epoki, struktur społecznych. Nie są wyobcowane. Myślę, że w niebie, na odpowiedniej muzyczno-teatralnej chmurce, siedzą Peri i Caccini, Landi i Monteverdi, i oglądając pisanie Kozińskiej mówią: „No właśnie, o to nam chodziło, kiedy projektowaliśmy naszą Wielką Syntezę”.
Dorota – choć sama jako wokalistka uprawiała muzykę dawną – do pierwocin opery się nie zawęża. Mozart i Verdi, Britten, Berg i Janáček, po wielekroć Wagner. Ale także Aleksander Nowak i Paweł Mykietyn, Paweł Szymański i – nie da się ukryć – mówiący te słowa. No i niemogący się doczekać wydania panteon wybitnych, a zapomnianych, operowych śpiewaków.
Nagradzamy Dorotę Kozińską jako muzykologa, którym formalnie nie jest i uprawia gatunki popularne i eseistyczne. Ale – co akcentowałem przedstawiając jury jej kandydaturę – w tych tekstach znajdziemy niejedną myśl, która jest albo dobrze ugruntowanym faktem historycznym, albo płodnym impulsem – i poddana sprawdzaniu i obudowana „aparatem” mogłaby dać w efekcie pełnokrwiste naukowe opracowanie.
Teraz – Warszawa. Oto rodowita warszawianka, dla której miasto jest całością, ale „małą ojczyzną” jest Warszawa „niska” – najpierw Czerniaków, a od lat centralna Praga, tuż przy bazarze Różyckiego, niedaleko „śpiących”, zoo i nieistniejącego już niestety sklepu pod szczególną nazwą „Planet Alkoholi”, uważnie wsłuchuje się w splątane rytmy, polifonię ruchów i akcentów i znaczonych przez nie ludzkich istnień i losów.
Jesteśmy w Związku Kompozytorów Polskich. Nie byłem jedynym, który namawiał Dorotę do wstąpienia do naszego grona; bez skutku. „Nie należę nigdzie i mam to po swoim tacie” – odpowiadała. Przeczy temu wprawdzie pokutujące w niektórych biogramach członkostwo w pewnym stowarzyszeniu tłumaczy, ale to epizod, szybko zakończony. No cóż, nie należy i trudno.
Ale nienależenie nie oznacza nieprzynależenia. Mój przyjaciel Grzegorz Piechota, historyk sztuki ze Szczecina, ma w swoim telefonie Dorotę Kozińską zapisaną krótko jako „Kozę”. Wielu z nas ma prawo powiedzieć, zważywszy rozliczne osobiste kontakty i zażyłości, że jest to po prostu „Koza nostra”.
RAFAŁ AUGUSTYN
Laudacja wygłoszona 21 IX 2022 roku podczas uroczystości wręczenia Dorocie Kozińskiej dorocznej Nagrody Związku Kompozytorów Polskich.