Jurze
…i podniósł się „strietnyj” [1] wiatr. Im bardziej posuwaliśmy się na przód, tym silniej buszował. Wreszcie nad ranem po sześciu godzinach nieludzkiej walki zmęczeni wioślarze podeszli do Szujnawołoka – pustynnego i zabłoconego leśnego ostrowka w odległości dwunastu wiorst od Pietrozawodska.
Paweł Rybnikow
1. Błąd Rybnikowa sprawił, że pytając o wyspę Szujnawołok, leżącą między Baranim Brzegiem, a Iwanowskimi Wyspami, spotykałem się z niezrozumieniem. Może chodzi o Mudostrow, zastanawiali się jedni albo o Kajostrow, podpowiadali drudzy, ale o ostrowku Szujnawołok nikt nie słyszał. Takiej nazwy nie znali nawet przewodnicy karelscy, nie mówiąc o pracownikach kiżskiego muzeum czy miejscowych rybakach. Na żadnej mapie turystycznej nie można go odnaleźć. Właściciel wycieczkowej „Moroszki”, którą wozi turystów po Pietrozawodskiej gubie i powinien znać okolice, nie potrafił nic powiedzieć, a kiedy chcieliśmy go wynająć na godziny, by razem szukać Szujnawołoka, kategorycznie odmówił.
– Na Baranie Rogi nie pójdę za żadne dieńgi – wyrzucił głosem nie znoszącym sprzeciwu – tam grząskie bajoro, jedynie wpław można się przedrzeć. Zresztą, nigdy tam nie byłem i tuszę, że żaden lemboj [2] mnie tam nie zagoni.
Gdy już przestałem wierzyć, że kiedykolwiek odnajdę nieszczęsny Szujnawołok, spotkałem Naumowa. Naum podpowiedział, że warto zasięgnąć języka w Klubie Morskim, albo u Wiktora Dymitrowa, albo u jego syna Aleksieja. U Aleksieja znaleźliśmy nawigacyjne mapy Oniego. Przypominały morskie karty Białego Morza, które mi Wasia podarował na pamiątkę przeprawy na jachcie „Antur” przez Gorło [3]. Wtedy to był rzeczywiście wyczyn, żadne przejście nie kosztowało nas tyle wysiłku. Życie uratowała nam sowa polarna, bo pakowaliśmy się na Siewiernyje koszki, grań podwodnych skał i gdyby nie północny ptak, to tonąc, nie dowiedzielibyśmy się, że nasz kompas kłamał pod wpływem burzy magnetycznej. Na pamiątkę tamtego wydarzenia Wasilij podarował mi niepotrzebne już karty Morza Białego.
– Tobie, Mar, bardziej się przydadzą, skoro do Gorła więcej nie idziemy.
Mapami morskimi Białego Morza wykleiłem wtedy powałę mojej kielji na Sołowkach i wystarczyło, że pisząc Kanin Nos podnosiłem nos do góry, aby widzieć, gdzie aktualnie jesteśmy z Wasiljem w tekście. Rozpisałem się tyle o morskich mapach nie bez kozery, na mapie Aloszy znalazłem w końcu Szujnawołok i nie był to bynajmniej ostrowek, lecz błotnisty cypel Baraniego Brzegu. Nie dziw, że niewiada, o com pytał? No, ale teraz mieliśmy namiar. Bez GPS-u.

Szukałem Szujnawołoka w związku z Rybnikowem, który swoją przygodę z ruskimi bylinami zaczął właśnie tam na cyplu Baraniego Brzegu, dokąd ich przybił sztorm. Tam pierwszy raz Paweł Nikołajewicz usłyszał starzyka Leontija Bogdanowicza ze wsi Sieriodka. Jego bylinę o kupcu Sadko.
2.

Świeżym majowym porankiem 1860 roku radca tytularny Rybnikow pojawił się na nadbrzeżnej Oniego w poszukiwaniu sojmy [4], która zabrałaby go na tamten (pudożskij) brzeg. Był to pierwszy sezon Rybnikowa nad Onieżskim Jeziorem i zrazu rwał się nad Wyg do Daniłowa. Ale pamiętajmy: był pod nadzorem policji. A po wtóre, nie miał farta: „I znowu wszystko wypadnie jak w kartach”. Zamiast na Pudożskim brzegu Oniego wyląduje na Szujnawołoku.
Na przystani dogadał pudożską sojmę, że jak połnosznik [5] ścichnie, pójdą na tamtą stronę. Wcześniej uprzedził generała-majora Wołkowa, gubernatora ołonieckiej guberni, o swoim objeździe pudożskiego kraju dla zbioru danych statystycznych o poddanych. Dlatego nadzór policyjny zelżał nad nim na tyle, że go samego puścili i dopiero w Kargopolu za głowę się złapali, nie dając dalej drogi.
Ledwie wyszli na jezioro, ucichły przez chwilę połnosznik, zaduł ze zdwojoną siłą. Osiem kobiet na wiosłach nie dawało rady. Chcieli wejść między Iwanowskie ostrowa, aby schować się i sztorm przeczekać, a znosiło ich na Baranie Rogi. W końcu po sześciu godzinach walki udało im się podejść do rybackiego stanowiszcza, gdzie miejscowi ukrywali się przed strietnikiem. Zmęczeni zalegli spać pokotem… Zaduch w faterze był taki, że radcę tytularnego Rybnikowa od razu wypchnęło na zewnątrz. Położył się z rybakami u ogniska. Na moment usnął… Raptem obudziła go dziwna ni to pieśń, ni mowa. Dziś powiedziałbym: zaonieżski rap. Otworzył oczy i ujrzał twarz starca nad ogniem. Starzyk opowiadał zaśpiewem zebranym przy ognisku o Sadko. Nie dowierzając uszom, filolog i etnograf w Rybnikowie ocykali się od razu.
– Do cypla Szujnawołok – rzucił Jura – możemy podejść od północy i od południa, bo gdy go zaleje, podtopi i zamieni w przesmyk (jak tego lata, gdy Rybnikow tam chodził, dlatego w Zapiskach pisał o ostrowie, nie zauważywszy, że to zakończenie lądu), można stanąć między lądem a przylądkiem, wtedy Szuj-nawołok rzeczywiście przypomina ostrów. Na moim „japońcu” dojdziemy tam za 20 minut. Umówiliśmy się w Klubie Morskim.
3.

Naum jest jednym ze współzałożycieli Klubu Morskiego w Pietrozawodsku. Miano Admirała dzierży niezwykły czuwak [6], Witia Dymitrow. Jura odwiedza Wiktora dość często, trzyma tu emeryckie sudonuszko [7], na którym pójdziemy w naszą ostatnią ekspedycję. Admirał samoręcznie – można tak powiedzieć – stworzył Muzeum Morskie – wyjątkowe w skali świata – bo nie dość, że w eksponatach i artefaktach pokazuje idee własnego życia, od zbudowania kocza „Pomora”, na którym w 1989 roku dotarł do Spitsbergena aż do Kowczega mira (Arki Przymierza), to jeszcze rapuje dla zwiedzających o swoim wkładzie w dzieje oswojenia Ruskiej Północy. Rzadko spotyka się dziś człowieka głębiej wierzącego we własne dzieło niż Wiktor Leonidowicz – starowier [8] północnego żeglarstwa. Powystawiał w Muzeum Morskim płody własnej myśli konstrukcyjnej oparte na starych rycinach koczów pomorskich, szkun i fregat, niektóre wcielone jego rękami i pod jego okiem w drewno, inne tylko na papierze w formie szkicu, znaku, jak na przykład symbol Arki Przymierza. Atmosfera w Muzeum Morskiego przypomina plan filmowy z minionych lat w dekoracji jakiegoś Schulza albo Wojtkiewicza. Wstępuje się do doń na luziku, jak od garderoby, lecz po chwili nie sposób wychynąć, nie zostawiwszy części siebie w środku. Ma pracowała tam jako przewodnik muzealny, oprowadzając wycieczki. Pierwsza robota w jej życiu. Istny gid.
Stamtąd postanowiliśmy wyruszyć z Naumem w ostatnią ekspedycję śladami Rybnikowa.
– Czemu piszę „ostatnią”? Bo kolana rdzewieją i za burtę dupska wystawiać się nie chce. Ale do Szujnawołoka jest blisko i nawet, gdy w kiszkach zaburczy, zdążymy dopłynąć. N. wzięła ze sobą kawał arbuza, Jura świńską tuszonkę, a ja chleb na drogę. Podzieliliśmy się postami – Naum kapitan, N. główny archeolog ekspedycji i ja – autor tej byli.
W żeglowaniu po północnych szlakach Naum ma rutynę, ważniejsze trakty wodne Ruskiego Siewiera przeszedł, szukając mistrzów północnego sudostrojenia, ich łódek i ich opowiadań. Linię brzegową Jeziora Onieżskiego zna jak własne pięć palców, każdą grzędę i łudę przesmykami obszedł, ostrowa Kiżskiego Ożerelia odszlifował na kazance jak wytrawny jubiler, nie dziw, że zrazu zauważył pod wodą kamienne koryta, którymi kiedyś miejscowi podchodzili do Szujnawołoka. Ponieważ od tamtego czasu woda w Jeziorze Onieżskim uniosła się na półtora metra, ostatni odcinek przyszło robić wpław – jak uprzedzał właściciel „Moroszki” – przez gęstwinę gnijących wodorośli, w bulgotach, pierdach i bańkach podwodnych gazów – do twardego brzegu. Barmaki cięły jak oszalałe.
Z daleka brzeg Szujnawołoka wygląda przystępnie, ale jak każdy brzeg Północy, każde wzgórze czy plaża z bliska zawsze okazuje się, że zwabna niasza [9] przybrała łudząco-zachęcający do penetracji widok, aby wciągnąć za kolana w grząskie błoto – zrób ku niej krok. Dlatego ociągaliśmy się, ociekając arbuzem. W końcu kapitan dał przykład i jako pierwszy poszedł między trzciny. Potem my z N. Z góry czajki się darły, jak gdyby nas już odśpiewywały…
A jednak dobrnęliśmy do błotnego cypla Szujnawołoka.

Przed nami otworzył się prześwit leśny na drugą stronę. Nawałok w Słowniku u Dala, to wąski przesmyk, zwykle błotny, często zalewany wodą, wręcz zatapiany. Pokryty trawą błotną, lilią wodną i ryżawą rzeżuchą. Zarośnięty olchą i osiną, rzadziej sosną. Na Szujnawołoku trzy sosny wystają z linii brzegowej na Baranich Rogach, widać je z dali. Prześwit leśny na drugą stronę zostawia je po prawej. Długo błądziliśmy w zaroślach, co chwilę grzęznąc w leśnej topieli albo brodząc w kępach niedojrzałej moroszki. Aliści prześwit jakby się oddalał i grunt zapadał coraz bardziej. Gorzej, zrobiło się mroczno. Las zasłonił niebo? Burza nad jezioro nadciągała. Znaleźliśmy się w takich krzaczorach, że wzrokiem ich nie przebić. Ani jeziora, ani nieba nad nami nie widać, droga zdawała się nie mieć końca.
W końcu trafiliśmy na ślady starego kostriszcza (od słowa kastior – ognisko). Można przyjąć, że gdzieś tutaj było ognisko, przy którym Paweł Nikołajewicz usłyszał Bogdanowicza z sioła Sieriodka na Kiżach. To tu nastąpiło odkrycie „Islandii ruskiego eposu” przez radcę tytularnego Rybnikowa, na tym przez Boga zapomnianym i zabłoconym zakątku Oniego. To stąd Rybnikow skoczył migiem na wierzchołek ruskiej folklorystyki, ogłoszony odkrywcą ruskich bylin. W przypadku filologa – jak gdyby ślepa kura trafiła na korzec ziarna.
Paweł Nikołajewicz szybko poznali się z Bogdanowiczem i stary obiecywał, że jeżeli pójdą z nim razem na Kiży, to niejedną jeszcze bylinę mu skażet [10]. Powie mu o Dobryniuszce Nikiticzu, o Ilii Muromcu i o udałym Wasiliju Busławiewiczu, o 40 kalikach z kalikami, o Swiatoborze bogatyrze… aż w końcu Rybnikow się skusił, zamieniając marszrutę gubernialnego statysty i zamiast na Pudożski brzeg, popłynął z Leontijem na Kiży. Nie mogę się oprzeć pokusie, aby go w tym miejscu nie spolszczyć: „Poza wodą i niebem nic nie było widać, przynajmniej ja przez swoją ułomną bliskowzroczność niczego nie mogłem w oddali rozpatrzeć, oprócz linii brzegowej, która się zbliżała, raz, i sczezła. Jak tylko wjechaliśmy w Zatokę Kiżską, powietrze i lanszaft raptownie się zmieniły. Zrobiło się tak ciepło, że wioślarze pospuszczali pasy i zrzucili kaftany. Wąski pas zalewu ciągnął się w dali, z obu stron napierały brzegi skalne o kunsztownych formach z wrzynającymi się w nie niewielkimi zatokami, pełnymi wysepek. Snujemy się w cichej zawodzi wśród zarośli suchych trzcin, wszak to maj i zamiast zielonego trzcinowia, wyschnięte od mrozu badyle trzaskają pod wiosłem. Na brzegi poschodziły się sioła, posiołki i uroczyska nad samą wodę. Do jeziora prowadzą «mostowiszcza», przy których cumują łódki. Nade wszystkim zaś panuje surowość władczyni północnej przyrody w błękitnym odcieniu sosen, w chłodnym zarysie skał i w leniwych zgibach jeziora”.
4. Wróćmy na Szujnawołok. Dalsza podróż Rybnikowa i jego dokonania w rosyjskiej folklorystyce są dostatecznie opisane i skomentowane, o Szujnawołoku zaś wzmiankowano raz tylko, i do tego półgębkiem. A przecież Paweł Nikołajewicz właśnie tutaj pierwszy raz usłyszał nie tylko bylinę o kupcu Sadko, ale i powierje, o sile nieczystej Obonieża. Po jakimś czasie wrócił do tematu i napisał swój pierwszy krajoznawczy oczierk Narodnyje powierja i sujewierja w Ołonieckoj guberni, w którym zauważa, że ziemia w wierzeniach Zaonieżan, prócz ludzi, zasiedlona jest mnóstwem widzialnych oraz niewidzialnych istot, których nie sposób zaliczyć do dobrych duchów. Nie mają jednej nazwy ani żadnego związku z biblijnym diabłem. To domowiki, lesowiki i leśni starcy, wodianiki i wodne żony i tak dalej. Kiedyś te duchy były pogańskimi geniuszami, a niektóre należały do panteonu bożków. Po przyjściu chrześcijaństwa pospadały z niebieskich tronów i przechodziły do kultu rodzinnego, nie tracąc do końca władzy nad ludzkim rozsądkiem. Oprócz leśnych, wodianych i pokrewnych duchów istnieją osobne typy sił nieczystych, tak zwane lemboje, ich poddanymi są zakliatyje, a w drużbie z nimi wodzą się kłochtuny lub jerestuny. Zakliatyje to przeklęci przez rodziców, gdy matka powie na przykład „bodaj cię diabli” albo „czort by cię wziął”. Zakliatyje służą lembojom do przenikania w stan ludzi i werbowania nowych zakliatych…
– U was ludzie często popadają pod nieczystą siłę – spytał Paweł Nikołajewicz Leontija Bogdanowicza.
– Łoni to było (zeszłego roku) w Sołomiennoje, żona męża przeklęła – zagadał Leontij – mąż poszedł i przepadł bez śladu, żona w płacz do sąsiada, ten się zżalił i poradził do znachora się udać. Znachor wysłał ją na Baranie Rogi. Zobaczysz prześwit w lesie, powiedział, pójdź nim, aż dojdziesz do końca i po drugiej stronie znajdziesz świat lembojów. Jeśli cię zaproszą do siebie, może znajdziesz wśród nich swojego męża.
Baba poszła dróżką na przelot, wyszła na drugą stronę i zobaczyła wioskę, taką samą jak nasza, izby przysadziste, ławy i stoły nakryte, jadła i picia bez liku, pląsy wokół jak na klepisku w Zaonieżu. Lemboj ujrzał babę i pyta: Po co tu przyszłaś babo? Po męża swojego, płacze babina. Przed babą tłum mężów się nawalił – to go sobie znajdź – rzędami stali, tak samo odziani, jak gdyby z tych samych pleców zdjął, nie odróżnić jednego od drugiego, u każdego płaszcz zapięty na prawą stronę i bielizna na twarzy. Jak martwi na ikonie Sobór Wsjech Swjatych z Ust-Jandomy…
Tymczasem Naum znalazł omszały głaz i zaczął go czyścić, skalpując ze wszelkiej porośli, aż się wyłonił porowaty granit, a na nim bezlik szramów, rowków i spęków. Jura powiada, że to koryto dla spływu krwi ofiarnej, N. się wykłóca, że chyba ryt, a ja na tym rycie kończę jeszcze jedną byl.
MARIUSZ WILK
* Byl – to to, co było, non-fiction. Niekiedy byl przekształca się w bylinę. Rosyjska bylina to byl zaśpiewana, czy raczej zarapowana (wygłoszona swoistym melodycznym recytatywem) i następnie zapisana przez etnografów i ułożona przez nich w strofy, w cykle, w zbiory.
[1] Strietnyj – wiatr wsteczny od słowa wstrieczat: spotykać, iść naprzeciw. Mój sum-posadzki drug Wasia, z którym obeszliśmy całe Morze Białe – wzdłuż i wszerz– każdy jego brzeg i niemal każdą większą wyspę zaliczyliśmy, otóż Wasia o strietnym mawiał, że dujet w chariu, to jest w twarz. Na odlew.
[2] Lemboj – Siła nieczysta. Według Rybnikowa, oprócz ruskich czartów zaonieżskich, czyli wodianików, lasowików, rusałek, domowych i tak dalej, jest jeszcze jedna siła nieczysta, spadek po Saami: lemboj. Z językiego saamskiego lemboj dostał się miejscowego narzecza, zarazem do miejscowej wiary – twierdzi Władimir Dal. Grzbiet Baraniego Brzegu, który od północy okala Zatokę Pietrozawodską, wypiętrza się w jedno wzniesienie – Czertow Stoł. Saami wierzyli, że Lemboj, co na nim siedzi, może rzucić łódkę z delikwentem na Baranie Rogi i po nim. Potem zabobon przejęli miejscowi rybacy, nazywając Lemboja – Czartem. Stąd imię kamiennego płaskowzgórza po drugiej stronie Zatoki, z którego widać miasto Pietrozawodsk jak sceniczną dekoracje nad Nabiereżną w roli sceny.
[3] Gorło – czyli „gardło”, część Białego Morza, przez którą Ocean Lodowaty wchodzi do „basenu” Morza Białego. W czasie odpływu woda odsłania po dwie, trzy mile niaszy – pokrywy błotnej, pełnej malusków, różnych żyjątek i glizd wszelkich. Nurt wody w przypływie jest tak duży, że idąc na pełnych żaglach z wiatrem poputnym w plecy i na motorze od motobota, ma się wrażenie, że stoi się w miejscu, a potem się okazuje, że zepchnęło nas nazad. Iść do przodu można tylko na fali odpływu.
[4] Sojma – rodzaj onieżskiej łodzi z częściowo krytymi burtami, pod którymi można się schować przed deszczem, sztormem i wodną nawałnicą. Napędzana trzema-czterema parami wioseł i prostym żaglem na wypadek wiatru poputnego. Na sojmach wozili zwykle produkty spożywcze hurtem dla kilku sioł. Kobiety z tych wsi najmowały się do wioseł za bezpłatny dojazd do sklepu.
[5] Połnosznik – wiatr północny. Rybnikow w zapiskach zanotował nazwania wszystkich onieżskich wiatrów wedle kierunku, z którego dują. Poobiednik na przykład wieje po obiedzie, czyli ze wschodu, stamtąd mniej więcej, gdzie zegar pokazuje trzecią… A Podwieczornik podmuchuje na five-o-clock z południowego zachodu, wynosząc wonie i aromaty Pietrozawodska na otwartą przestrzeń Zatoki Onieżskiej. Z dala czuć szaszłyki spod Diabelskiego Koła i smużki perfum, sączące się latem z dziewcząt, spacerujących – mimo. W czerwcu Onieżska Nabiereżna pachnie bzem i dziką różą.
[6] Czuwak – zapytałem kiedyś młode dziewczę, studentkę rusycystyki UJ, jak przetłumaczyłaby na swój polski język rosyjskie slangowe słowo czuwak. Odpisała, że to „zajebisty gość”. I takim właśnie zajebistym gościem jest Wiktor Leonidowicz Dymitrow. Jego życiorys zasługuje na długi przypis do historii oswajania ruskiej Arktyki i jednocześnie historia jego Muzeum Morskiego może posłużyć jako wtręt do dziejów Pietrozawodska.
[7] Sudonyszko – małe sudno, łódka. W tym wypadku blaszana kazanka z japońskim motorem yamaha. Emeryckie, bo na takim można chodzić do później starości, zakładając, że nic przy nim nie ma do roboty. (Wszystko, co trzeba, zrobi się u Wiktora). Na niewielkie odległości jak znalazł… Ot, żeby się przewietrzyć onieżskim przestworem, dojść do Kiży, wpaść do Żarnikowo, odwiedzić znajomych w Garnicach albo mnie przywieźć do swojej bani na daczę w Sołomiennoje po drugiej stronie Zatoki.
[8] Starowier – staroobrzędowiec, pokłonnik Starego Obrzędu. W tym wypadku człowiek hołdujący tradycyjnym wartościom, czy to w obyczaju, czy w rękodziele, w sztukach w ogóle czy tylko w sztuce chodzenia pod żaglem, krótko mówiąc zakurzony reakcjonista w stylu Kolumbijczyka Gómez Dávilii.
[9] Niasza – można przełożyć jako „błoto”, ale przekład nie oddaje głębokiego sensu tego słowa. Bliższa byłaby mu bliad awwakumowska („Ditia, ali nie ponimajesz, szto wsja sija wnieszniaja bliad niczto że sut’, jeno prieliest, tlja i paguba”), chodzi bowiem o złudne piękno widzialnego świata na Północy. Z daleka każdy ostrowek – jak zielony klomb, każda zatoczka zaprasza do kąpieli, każdy cypelek do opalania nago… A z bliska błotna topiel i gnus.
[10] Skażet – opowie mówiąc, a nie śpiewając. Rybnikow użył słowa skażet, dając jawnie do zrozumienia, że byliny w jego obecności się wymawiało, a nie wyśpiewywało. Przy tym ważny był rytm tego skaza, często wybijany ręką o dno pustego drewnianego cebrzyka bądź glinianej stągwi.