Naturalnie znałem nazwisko Władimira Britaniszskiego zanim się spotkaliśmy, wiedziałem też, kim jest jego żona – poetka Natalia Astafjewa, słyszałem o ojcu Astafjewej, Jerzym Czeszejko-Sochackim, polskim komuniście, który w 1933 roku, parę lat przed Wielką Czystką wyjechał z Polski do Kraju Rad i został niedługo potem zamordowany, jak tysiące innych polskich komunistów-kominternowców.
Ojciec Britaniszskiego, Lew, był ciekawym malarzem, do petersburskiej Akademii Sztuk Pięknych Sztiglica dostał się z listem polecającym od samego Ilji Riepina, ale kontrolowane odgórnie radzieckie życie artystyczne, okres wojny i blokada Leningradu przez którą przeszli, wreszcie ewakuacja na Ural spowodowały, że talent malarski ojca nie rozwinął się tak, jak mógłby w świecie wolnym i bezpiecznym.
Znamy Britaniszskiego jako tłumacza literatury polskiej, ale pozostawił po sobie także bogaty dorobek przekładów z angielskiego m.in. Stephena Crane’a, Carla Sandburga, Gwendolyn Brooks, Edwarda Cummingsa. Służył innym poetom, ale sam również był obdarzony talentem poetyckim, widać to było już w jego wczesnym debiucie w roku 1945.
Z prawdziwą siłą talent Britaniszskiego wybuchł w latach Odwilży – wiosna 1954 roku, trzeci rok studiów, żywe życie literackie młodych poetów Leningradu, liczne znajomości literackie z tamtego czasu: z Dmitrijem Bobyszewem, Andriejem Bitowem, Aleksandrem Gorodnickim.
W pierwszym krótkim wspomnieniu o tamtych czasach opublikowanym w roku 1990 w leningradzkim czasopiśmie „Aurora”, Britaniszski pisał: „Jak się niebawem okazało, podłość nie straciła siły, osłabła tylko na chwilę (…). Lata pięćdziesiąte kończyły się wielokrotnie. Po raz pierwszy zaczęły się kończyć u schyłku 1956 roku. I dalej przez całe następne dziesięciolecie”.
A jednak literatura musiała być przez sporą część jego życia jakimś hobby, zaledwie drugorzędnym dodatkiem do prawdziwego zajęcia. Britaniszski skończył leningradzki Instytut Górniczy, był geofizykiem i długie lata spędził w ekspedycjach geologicznych na Dalekim Wschodzie. Mawiał później, że zauralskie, workuckie wyprawy były dla niego formą emigracji. Literaturę mógł uprawiać tylko w czasie wolnym.
Kiedy widywaliśmy się z Władimirem Britaniszskim w Moskwie, pod koniec jego życia zdarzało się to dość często, wyglądał na człowieka starego, chociaż nie miał jeszcze osiemdziesiątki. Był brodaty, chudy i przygarbiony, sprawiał wrażenie proroka. Ale poruszał się szybko, zamaszyście. Lubiłem te spotkania, ale jednocześnie nie lubiłem – nie samych spotkań przecież, ale zawstydzenia, jakie mi przy nich zawsze towarzyszyło. Spotykałem się z niezwykłym poetą, tłumaczem i znawcą literatury, jeszcze silniej czułem, że obcuję z głębokim mędrcem, trochę dziwakiem poruszającym się powoli poza głównym nurtem życia, gdzieś po poboczach codzienności. Nie bardzo wiedziałem, jak reagować na jego naturalną, wyciszoną skromność. Widać ją było w każdym geście, wyczuwało się ją na przykład w sposobie mówienia o Astafjewej – często mówił o jej poezji, uważał ją za wybitną poetkę, a o sobie nie mówił nigdy, a już z pewnością nie nazwałby sam siebie poetą, pisarzem.
W 2010 roku, na chwilę przed stuleciem urodzin Czesława Miłosza Instytut Książki wystąpił z pomysłem zakupu praw autorskich do niektórych przekładów dzieł poety. Pomysł Grzegorza Gaudena był prosty – chodziło o umieszczenie tekstów Miłosza w wolnym dostępie tak, żeby ewentualni zainteresowani nie musieli szukać starych wydań, ani prosić o jednorazowe zgody na publikację. Władimir Britaniszski był autorem przekładu Zniewolonego umysłu, książka miała jedno wydanie w niewielkim nakładzie, odbiła się w Rosji echem tylko w gronie literaturoznawców miłoszologów i nie wyglądało na to, żeby szykowały się kolejne bogate wydania.
Cała operacja była pożyteczna dla przyszłych czytelników Miłosza i wydawała się formalnością. Prosiliśmy tłumacza o zrzeczenie się praw, które i tak były nominalne, mało kogo poza Instytutem Książki interesowały, byłyby jednak, skoro rosyjski Zniewolony umysł miał trafić do wolnego dostępu, gratyfikowane przyzwoitym honorarium. Cóż, dla pary starych poetów żyjących w centrum Moskwy z mizernych emerytur w cichej, skromnej, zawalonej po sufit tysiącami książek pustelni w bloku z płyty z epoki Chruszczowa, byłaby to wyraźna ulga na jakiś czas.
Poproszony o pośrednictwo w tej sprawie, wyjaśniłem Britaniszskiemu przez telefon, w czym rzecz. Bagatelizował sprawę, mówił, że Zniewolony umysł chyba nikogo dzisiaj nie zainteresuje, przekonywał mnie, że cała sprawa nie jest warta zachodu, ale umówił się ze mną następnego dnia w Instytucie Polskim w polskiej ambasadzie i wtedy streściłem raz jeszcze zasady całej operacji. Wysłuchał wszystkiego w ciszy, po czym zapytał, czy honorarium wypłaci polska instytucja. Tak – potwierdziłem – właśnie Instytut Książki, najpewniejsze źródło, urząd podlegający naszemu ministerstwu kultury, najoficjalniej w świecie, z dotrzymaniem wszelkich umów i obowiązków rachunkowo-podatkowych. Nie spodobała mu się moja odpowiedź o instytucjach z zagranicy, ale ja nie wiedziałem dlaczego. Dodałem, miało go to w moim pojęciu uspokoić, że podatki od umowy zostaną potrącone w Polsce i w rosyjskich urzędach podatkowych, bankach, czy gdzie tam jeszcze, nie będzie śladu tej transakcji. Britaniszski milczał chwilę, po czym palcem wskazującym prawej ręki wskazał na sufit. Po chwili powtórzył gest, a potem położył palec na ustach: – Niech pan nic nie mówi – wyszeptał.
Krótko potem pożegnał się, a ja chciałem go odprowadzić. Wyszliśmy na ulicę, zacząłem znowu – żeby wszystko przemyślał, że nie ma pośpiechu, ale chodzi o to, żeby na miłoszowski jubileusz tchnąć nowe życie w jego teksty, że Zniewolony umysł to najważniejsza bodaj jego rzecz eseistyczna i kto miałby się tym w Rosji zająć, jeśli nie nasze instytucje. „Przecież oni wszystko to słyszą!” – wycedził w końcu. Wyraźnie liczył, że się wcześniej sam domyślę, ale skoro nie, na ulicy powiedział to otwarcie. „Ale jacy oni?” – nie rozumiałem i obawiam się dzisiaj, że chyba mogłem zapytać z lekko lekceważącym uśmieszkiem. – „Naprawę sądzi pan, że nie mają nic lepszego do roboty, tylko zajmować się emigracyjnym esejem Miłosza o Polsce lat czterdziestych i pięćdziesiątych? Na co im te stare alfa, beta, gama, delta! To dobre dla historyków literatury i polonistów, ale nie dla tajniaków kremlowskich. Chodzi tylko o prawa do przekładu, które wykupi polska instytucja zajmująca się literaturą”. Znał oczywiście te stare, nieśmiertelne zbitki o agentach opłacanych przez zagranicę. Popatrzył na mnie, naiwniaka, z wyraźnym politowaniem: – „Uuu – westchnął przeciągle jakby trochę zaskoczony. – Pan nic nie wie. Pan ich w ogóle nie zna”.
W „Aurorze” o Odwilży napisał tak: „nieustanne dokręcanie śrubki i krótkie okresy lekkiego luzowania. Nastroje od euforii, optymizmu, nadziei i wątpliwości po gorycz i rozpacz”.
MAREK RADZIWON