19 listopada 2022 roku mija 10. rocznica śmierci Albrechta Lemppa. Jerzy Pilch pisał w listopadzie 2012: „Był czas, że znaliśmy się dobrze. Zarazem jednak był to schyłek moich możliwości – nie bójmy się przesady – podróżniczych. Paru wspólnym trasom podołaliśmy, ale powoli się wykruszałem. Powoli, a jak szybciej, to w ostatniej chwili. Kiedyś czekał na mnie na lotnisku w Moskwie, gdy zatelefonowałem, że nie ma mnie w samolocie właśnie podchodzącym do lądowania na Szeremietiewie, zaczął krzyczeć głośno, ale niewprawnie. Jego głos najwyraźniej nie znał takich stanów, krzyczał – jeśli można tak powiedzieć – na oślep. Debiutował w dziedzinie wrzasku. Chyba coś go zdenerwowało. Na pewno nie ja. Moje wyjaśnienie było nieodparte: nie dolatywałem do Moskwy, albowiem byłem w Warszawie. Trudno o dobitniejszy brak kontrowersji. Kolegować się z Albrechtem bez podróżowania było trudno, by nie rzec – wykluczone. Ja nieruchomiałem, on fruwał. Pewnie pora przestać się dziwić, że ludzie umierają, ale Albrecht na wieki nieruchomy? Raz pojechaliśmy do Wiednia. Czytał własny, dobrze mu znany i niedawno uczyniony przekład. I nagle zauważył w tekście jakiś efekt nowy, dotąd niezauważony, niewyeksponowany czy jak? I nagle z chłopięcym wdziękiem – tak jakby czytał tę rzecz pierwszy raz w życiu – wybuchnął niepohamowanym śmiechem i śmiał się dziko, i nie mógł przestać, i położył i spalił cały wiedeński wieczorek literacki. Czyż muszę dodawać, iż była to jedna z najradośniejszych chwil w moim pełnym grozy życiu?”. („Tygodnik Powszechny”, 20-23 XI 2012. Także w: Album Albrechta. Publicystyka. Wspomnienia. Żarty, Warszawa, Biblioteka „Więzi”, 2018).