fbpx
HOME
Jakub Dolatowski

Liściarka

Przy drodze wspinającej się stromo ku jednemu z obejść porozrzucanych tu po stokach, w rozwidleniu pnia przydrożnego jesionu, na tyle wysoko nad ziemią, by kozy i owce nie sięgnęły tego zapasu, skrzętnie gromadzonego na zimę i przednówek, w rozdwojeniu pnia, zapakowane jak w stajennej „wyżce”, na którą z dołu widłami ładuje się zwożone siano, tkwił niby wielkie ptasie gniazdo stos jesionowych gałęzi. Gęstwina gałęzi, z których każdą ścięto po ukośnej, długiej elipsoidzie, jednym ruchem szerokiego ostrza, nagle zakrzywionego na szczycie, takiego samego jak to, którym kosili drzewa rzymscy amputatores arborum, okrzesywacze drzew, w silvae caeduae, zagajnikach co parę lat strzyżonych przy samej ziemi, jakby to było owcze runo, i stąd mieli drągi, tyczki i całą tę drobnicę grubszych i cieńszych patyków. Do dzisiaj ostrza tego samego kształtu, z tą sama masywną rękojeścią, często z wierzbiny, bo taka nie odparza siepaczowi dłoni, bierze się do roboty przy żywopłotach i w koronach drzew, i przez wieki te budzące respekt ostrza noszą nazwy, w których pobrzmiewają, szczególnie w okolicach francuskich czy szwajcarskich, swojskie dla nas głoski „s-r-p”. Taka sierpowata maczeta to firmowy znak starego antykwariatu z Tybingi, pod szyldem J. J. Heckenhauera, „człowieka, który przystrzyga żywopłoty”, skąd – gdy sprowadziłem od nich kiedyś słownik etymologiczny Vasmera – w jeden z tomów zatknięto świetną graficznie firmową wizytówkę, krwistoczerwony kartonik z tym właśnie „sierpem” i z kilkoma ściętymi już latoroślami, całymi w listeczkach, może właśnie na paszę dla kóz i owiec. Tu, przy żłobionej w zboczu górskiej drodze, przy samotnym obejściu rumuńskiej, karpackiej wioski Altašumare, te poutykane gęsto jesionowe pręty dawały rozszerzający się, otwarty ku niebu stos, z gałęzi nasiekanych po sąsiedzku, w koronach innych, młodych jesionów, i tak rzucił mi się wtedy w oczy, idącemu ciężko pod górę, ten zawieszony nad ziemią powietrzny żłób, załadowany gałęziami szeleszczącymi w ostrym, karpackim wietrze, bo całe były w poskręcanych, zbrązowiałych i sczerniałych, wyschłych już liściach. Stanąłem zdumiony.

To było w 2003, w Karpatach Marmaroskich czyli w Maramuresz (sto lat wcześniej wielki Józef Paczoski, po którego śladach, botanizując, stąpałem dwadzieścia lat temu, pisał – w Szkicu flory i spisie roślin zebranych we wschodniej Galicyi, na Bukowinie i w Komitacie marmaroskim na Węgrzech – komitacie marmaroskim, no bo to wtedy były Węgry), to właśnie tu pierwszy raz w życiu stanąłem jak wryty przed tym podniebnym stosem suchych gałęzi, porcją „liściarki”, paszy drzewnej, czego jednak gdzie jak gdzie, ale właśnie tutaj mogłem się był przecież spodziewać, w tych okolicach zasznurowanych od teraźniejszości, gdzie w przydomowych warzywnikach głowy kapust tkwiły, jak przed setkami lat, wysoko nad ziemią, na krzepkich łodygach, gdzie marchew, o żółtawym korzeniu, i pasternak siali z własnych nasion, bo przecież nie z jakichś kupnych, no bo to rośliny, które w ogrodzie bytują dwa lata, w pierwszym roku na korzeń, a nasiona dają dopiero w drugim, i wtedy gospodyni zbiera je do płóciennych woreczków, właśnie na siew – za rok jeszcze, w krainie, gdzie na świętego Jana do wrót stodół i drzwi domostw przybija się, przeciwko szatanowi, wieńce i krzyże z piołunu, a z obór wytaczają się niskie, krępe, całe połyskujące czernią bawoły o szeroko rozpostartych rogach, bawoły, co dają najgęstszą na świecie śmietanę, krojoną i ostrożnie kładzioną nożem na długie jak przedramię pajdy chleba, a te woły, to indyjskie bydło, znad Gangesu. Liściarka, ostaniec dawnego gospodarowania, kiedy drewna było jeszcze wszędzie w bród, a tylko paszy wszędzie i wszystkim bezustannie brakowało, bo na nizinach kontynentu całą ziemię, którą udało się zawładnąć w tym nie do wyobrażenia znoju, w karczunku pierwotnego lasu, brano pod zboże, bo bryi i chleba stale i stale było mało, z ziarna z tych jakże chudych kłosów, a za pastwisko, na pastwę, służyć mógł tylko las – gdzie były i gałązki i liście, i młoda kora, gdzie zioła, bulwy i korzenie, bukiew, żołędzie. Te gałązki, wiązów, leszczyn, jesionów, wierzb, to było najdawniejsze siano. Zadarłem głowę i stałem przed kopą takiego siana.

JAKUB DOLATOWSKI

Warto również przeczytać...
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Cenimy państwa prywatność
Cookie settings
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Cookie settings
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Cookies set by Google for logged in users.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

There is no cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

There is no cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Cookie settings