Niedawno wyjaśniałem Weronice Kostyrko różne „okołobotaniczne” kwestie, a to w związku z jej pracą nad książką o Róży Luksemburg, która przecież poza filozofią, ekonomią, działalnością społeczną i polityczną oddawała się, już tylko jako amatorka, głodna wszelkiej wiedzy o świecie, rozmaitym naukom, w tym – botanice (studia w Zurychu zaczęła właśnie od przyrodoznawstwa). R. L. zostawiła obszerny zielnik, aż kilkanaście brulionów z powklejanymi na ich karty zasuszonymi roślinami – botanizowała w ten sposób i w aresztach śledczych i więzieniach, we Wronkach, Wrocławiu czy w berlińskim Moabicie.
Prośba o wyjaśnienia trafiła do mnie, bo kilkanaście lat temu, z Hanią Werblan-Jakubiec, dla Rosa-Luxemburg-Stiftung objaśnialiśmy, z punktu widzenia botaników, efekty studiów, jakie R. L. wiodła nad roślinami, które przyklejała do kolejnych stron florystycznych brulionów (naszych uwag zabrakło w końcu w dwujęzycznym, faksymilowym wydaniu Herbarium-Zielnika R. L., z 2009). Amatorzy-herboryści, „prywatni” zielnikarze, tacy jak R. L., są wcale liczni; u nas to choćby Izabela Czartoryska, Eliza Orzeszkowa, Tytus Chałubiński. Szperali po łąkach, lasach i ogrodach, skubiąc liście i ścinając gałązki, poświęcali się temu z rozmaitych powodów – dla radości, jaką niesie zaspokajanie ciekawości świata, z poczucia więzi z wiejską domeną zielarek, zamawiaczek, „szeptuch”, wreszcie dla uspokojenia, jakie płynie z konieczności podporządkowania się, przy próbach oznaczania i opisywania kolekcjonowanych roślin, ścisłym regułom, jakie botanicy przyjmują dla stworzonego przez nich samych – systemu państwa roślinnego.
Rozmowy z W. K. o tym jak botanizowała R. L. ożywiły we mnie wspomnienia własnych prac, jakie od czasu do czasu prowadziłem w herbariach. W poważnych, fachowych zielnikach zasuszone, sprasowane na płasko ciała roślin przytwierdza się do arkuszy zielnikowych nie tak jak to robiła R. L., która z naddatkiem smarowała klejem papier pod łodyżką, liściem czy kwiatkiem – a niedużymi, wąziutkimi paseczkami klejącego papieru. Z upływem czasu, obok wyjściowych danych o tożsamości okazu, miejscu i czasie zbioru, o osobie zbieracza (to wszystko widnieje na zielnikowej etykiecie – przyklejonym do arkusza „liście przewozowym”, jaki będzie już zawsze towarzyszył temu wyschłemu zielnemu bytowi), zwłaszcza wtedy, gdy określenie nazwy rośliny budzi wątpliwość czy jest kontestowane, pojawiają się, zawsze sygnowane przez każdego z kolejnych badaczy – dopiski, uwagi, nowe konstatacje. Suma tych notek daje często intrygujący palimpsest, zapisany przeróżnymi charakterami pisma czy fontami druku, różnymi atramentami, z różnym temperamentem. To etykiety i dopiski najbardziej mnie zawsze w tej całej robocie fascynowały.
Właśnie z arkusza zielnikowego (herbarium Instytutu Dendrologii w Kórniku, pracowałem tam), narysowałem przed laty, dla prof. Kazimierza Browicza, do jakiegoś jego studium botanicznego, gałązki, liście i owoce topoli eufrackiej, Populus euphratica. Tego drzewa – rośnie nie tylko w Arabii, o czym mówi nazwa, ale znacznie szerzej, od północnej Afryki, przez środkową Azję i Himalaje, po Mongolię – z natury nie znałem i nie znam po dziś dzień. Takich rysunków, szkicowanych z żywych roślin czy przygotowywanych w herbariach, robiłem bardzo dużo, dla siebie czy zaprzyjaźnionych botaników i dendrologów, ale poruszyła mnie szczególnie praca nad arkuszem Populus euphratica, z początku z powodu samej elegancji rośliny, o liściach tak zmiennych, przyjmujących dwa skrajnie różne kształty, wąziutkie na gałązkach młodych, a szerokie i grubo zębate na gałązkach, które rodzą kwiaty i owoce (coś podobnego, „heterofylię”, znamy u wielu roślin, choćby u bluszczu), a później, gdy zacząłem czytać o tym drzewie i przeglądać źródła, także dla historii, dla powodu, który sprawił, że ta topola, ale jako wierzba!, trafiła do Psalmu 136 (2).
W psalmie, w tłumaczeniu ks. Jakuba Wujka, czytamy: „na wierzbach w pośród jej [ziemi Babilonu] powieszaliśmy muzyckie naczynia nasze” (te rozmaite „muzyckie naczynia” oddawano później zwykle jako harfy czy skrzypce); Żydzi, jako że w niewoli, nie chcieli już więcej muzykować, jak to zwykli byli robić dawniej, w czasach wolności. Nad babilońskim Eufratem rosła i rośnie topola, ale przecież przynajmniej część jej liści, to liście zupełnie „wierzbowe”, i to przydało temu drzewu dwie odmienne arabskie nazwy, z których jedna znaczyła „topolę”, a druga – „wierzbę” (Michael Zohary, Plants of the Bible, 1982). I stąd qui pro quo, drzewo tamtego „niemego” protestu już na wieki zostało „wierzbą”, a ja, rysując przy stole w kórnickim zielniku gałązki P. euphratica, dotykałem jakby słów psalmu. Ten okaz zielnikowy, na arkuszu z etykietą staromodną, bardzo obszerną, zamawianą razem z setkami innych etykiet w uniwersyteckiej drukarni (zielnik petersburski), zebrał w 1910 roku, nad Amu-darią w turkmeńskim mieście Czardżou (wówczas dla Rosjan – Czardżuj), botanik z Petersburga i Dorpatu, Aleksander Iwanowicz Michelson.
(Serdecznie dziękuję przyjacielowi, artyście, Rafałowi Wiśniewskiemu, który fachowo „obrobił” mój dawny, blady i zabrudzony, szkic topoli; przypomniało mi to lata, gdy jakże miło pracowaliśmy, ja – redakcyjnie, a on – jako grafik, nad wydawaniem różnych druków botanicznych).
JAKUB DOLATOWSKI