Do czynności genealogicznych można podejść od rdzenia, czyli od genetyki. Nic na to nie poradzę, ale czuję, że mam tych wszystkich przodków w sobie. I w różnych momentach życia odzywa się to ten, to tamta. Mówią w różnych językach, polemizują ze sobą, łączą się i rozdzielają, czule obejmują albo okładają się kijami. No to ukażcie się, przedstawcie, proszę bardzo. Opowiem o was, dam wam chleba, napoju.
Nikt nie potrafi strząsnąć z siebie genów. To nie kurz, nie śnieg, nie pyłki z drzew.
Nie wtłaczam w tę opowieść wszystkich faktów, które znajduję w dokumentach, choć pokusa jest wielka, żeby odnotować każdą ciotkę babci z pierwszego małżeństwa, albo wujka w trzecim stopniu pokrewieństwa. Przecież to jedyna okazja, żeby zaistnieli, choćby tylko z imienia. Może warto przełamać zasadę, że pamiętani są tylko ci, których znaliśmy, albo tacy, którzy czymś się odznaczyli. Odnotować obecność kuzynki dziadka, Emilki. Tylko czy ona tego potrzebuje?
Rodzinna solidarność, czyli nepotyzm skłania do tego, by każdego statystę uwiecznić. Skoro już mam jakąś datę, to nie wypuszczam jej z ręki, bo to może ważne, że coś zdarzyło się właśnie nie 3, a 13 września 1876 roku (ale niepokój: starego czy nowego stylu) i może wyliczyć, że dajmy na to we wtorek. Czy to skłonność do magii, czy do kancelaryjnej dokładności? Nie wiem. Może jedno i drugie. Czasami w kancelaryjnych rubrykach odbija się jakiś wyższy porządek czy głębsza zasada. Na pewno są tam ślady ludzi i miejsc dawno przepadłych. No dobrze, postaram się w tych kwestiach nie nadużywać cierpliwości czytelnika.
Przeważnie mam do czynienia z cieniami, nie słyszę ich głosu. I poniekąd jestem w uprzywilejowanej sytuacji. Gdybym ich poznał twarzą w twarz, byłoby pewnie niemało rozczarowań.
Sporo udało mi się dowiedzieć, bo mania genealogiczna nie opuszcza mnie od dzieciństwa i wypytywałem na ten temat wszystkie babki i ciotki, niezbyt skłonne jednak do wspomnień sprzed rewolucji, z ich świata utraconego. W trakcie tych przesłuchań rodzinnych w pewnym momencie udało mi się ustalić, że dość bliski krewny, Bogdan Michelson żyje i mieszka w Konstancinie. Byłem zdumiony, że ani moja mama, ani babcia nie podtrzymywały z nim kontaktów i postanowiłem to naprawić. Babcia była zdruzgotana, tłumaczyła mi, że to najnudniejszy człowiek na świecie, że nie ma o czym z nim rozmawiać, ale ja sprowadziłem go do domu, szczęśliwy, że odtworzyłem więź. Faktycznie, był nudny. Po cichutku wycofałem się ze stołowego pokoju i zostawiłem rodzinę sam na sam z odnalezionym ogniwem.
Najpierw będzie o Michelsonach. To strona mojej matki. Zanim jednak zacznę, oddam głos estońskiej poetce, zmarłej kilka lat temu Ene Mihkelson. Nie wiem, czy pochodziła z bliższych, czy dalszych krewnych, ale urodziła się o krok od naszych miejsc rodzinnych.
Od rana w ustach smak wieczoru
trawa ciężka Świat bez zapachów
wyjdzie z nocy
Czas wspomnień niech się zbudzi oddalający się obraz
miejsca z którego pochodzę [1]
Od czego zacząć? Przecież nie ma początku, gubi się, rozpływa. Czy zacząć od dnia, kiedy Fryderyk Gustaw Michelson ruszył z estońskiego miasta Pajde (wówczas Weissenstein, a w czasach krótkiej obecności polskiej w XVII wieku – Biały Kamień) do Kijowa, czy może od dnia, kiedy jego ojciec Gustaw przeniósł się do Pajde z wioski Kodasema [2], gdzie został jego ojciec Mikhel? Kiedy piszę te słowa ma ona trzydziestu mieszkańców.
Patrzę na podpis przodka z Kodasemy w księdze parafialnej, wygląda tak: + + +.
Widzę ich, ubranych w ciemne kurtki, na nogach mają łapcie z brzozowego łyka, na głowach bezkształtne czapki z wojłoku, a od święta kapelusze z szerokim rondem. I niech nie zwodzą występy zespołów folklorystycznych w eleganckich kubrakach i plisowanych spódnicach w żółte i czerwone paski – te jeśli były w skrzyni, to kobiety zakładały je tylko od święta. Nota bene, z braku żelazka plisowano je gorącym chlebem.
Sam chleb to oczywiście świętość. Co oprócz niego jedli moi estońscy przodkowie? Była to kuchnia ubogich, a więc minogi, drobna dziczyzna, rzadziej wieprzowina, najczęściej jęczmienna polewka lub zupa z krowiej siary, z tej samej siary ser, no i kasza, a mniej więcej od XVII wieku ziemniaki, które z dużą, charakterystyczną dla nich nieufnością, przejmowali Estończycy od swoich niemieckich sąsiadów zamieszkujących tę ziemię.
Pańszczyźniane, bezimienne trwanie wiejskich rodów. Czy ma rację narrator w powieści estońskiego pisarza Jaana Krossa Kamienie z nieba: „Wiemy jak ciemno jest w chałupach naszych wieśniaków, jak czuć tam stęchlizną i dymem, to nic nowego. Ale niechęć, z którą spotykają człowieka, wydaje się zawsze nowa” [3].
W innej książce Krossa Trzy bicze czarnej śmierci [4] jest taki dialog:
– Cóż to właściwie za lud?
– Potomkowie Melanchlajnów, o których wspomina Herodot, pamięta pan? Trzeba też powiedzieć, że na ogół są dość ograniczeni.
– To znaczy, że co, nadają się tylko do czarnej roboty?
– Tak. Wszyscy bez wyjątku. Nie licząc tych, którym starczyło rozumu, by zostać Niemcami.
Ciężar i smutek tego trwania zapisali estońscy poeci końca XIX i początku XX wieku. Johan Lijw w wierszu Marcowy poranek pisał:
W błocie i we mgle
Leży blady świt.
Za polem linia lasu
Niedosięgła drży.
Śród stopionych śniegów
Ciemne błoto dróg.
Gdzie nie spojrzysz – mgła, mgła,
Dygoce mokry las. […]
Nieco młodszy poeta, Gustaw Sujts jest autorem wiersza Bogowie i głupcy:
Tam na wysokości bogowie nieśmiertelni,
Tutaj ludzie senni, ubodzy i śmieszni.
Nie potrafią odróżnić dnia od nocy,
A wśród chmur trzaskają błyskawice.
Płoną miriady gwiazd na nieboskłonie,
Zmrok okrywa nasze upadki i ciężary.
Poeci wzdychają. Stare baby płaczą.
Moi bracia stoją głusi, oniemiali.
No właśnie – tak wzdychali poeci. Podejście samych chłopów do nieszczęść, było bardziej stoickie. Jest taka piosenka ludowa z ogromnej kolekcji stu trzydziestu tysięcy pieśni estońskich:
Miałem ci ja skarby trzy:
Miałem młodą żonę,
Miałem lichy płot
I prosiaczka małego.
Licho z domu żonę wzięło,
Niedźwiedź złamał płot,
Wieprza zagryzł wilk.
Wilka gonię, izba płonie,
Leję wodę, sam w niej tonę.
I zostałem sam jak kołek,
Gdy odeszły wszystkie zmory.
Pod powierzchnią monotonnej rzeczywistości buzował bunt, który niekiedy eksplodował. W XX wieku sprzeciw został stłumiony niesłychanie krwawo w 1906 roku. Wtedy to, zawsze apolityczny rosyjski poeta Innokientij Annienski napisał wiersz Stare Estonki:
Jeśli noce więzienne są głuche,
Jeśli sny pajęczynne, niepewne,
To wiedz, że już blisko są staruchy,
Są już blisko staruchy spod Rewla.
[…]
Jutro już ze zgrozy nad tym życiem
Będę jak odmieniony i niemy…
Jakże je prosiłem: „Zapomnijcie…”
I czytałem nieme: „Nie możemy” [5].
Moi przodkowie posługiwali się, dla mnie osobliwym i pięknym językiem rozciągniętych samogłosek, pełnym aliteracji, bulgotania, zdumienia w sekwencjach: aa czy oo, przechodzącymi w śpiew, językiem w którym nazwano nie cztery, a osiem stron świata, który ma trzy czasy przeszłe i nie ma czasu przyszłego, a rodzaj tylko jeden – ludzki.
Oto fragment współczesnej pieśni estońskiej Słuchaj śpiewanej przez popowego artystę, Otta Leplanda:
Kuula, mis räägib silmapiir,
kuula, kui kaugele ta viib,
kuula, mis tuulel öelda veel,
kuula… nüüd.
Vaata, kui pimedus on teel,
oota, neis valgus püsib veel,
kuula, kuis hingab sinu maa,
kuula… nüüd.
Słuchaj, co mówi horyzont,
Słuchaj, dokąd cię woła,
Słuchaj, co mówi wiatr,
Słuchaj… teraz.
Kiedy na drodze ciemność,
Patrz tam, skąd światło bije,
Słuchaj jak kraj oddycha,
Słuchaj… teraz.
Lubię ten język, bo brzmi dla mnie jak zaklęcie. Lubię ten kraj, bo niewielki, jak jedno z wymyślonych państw w świecie mojego dzieciństwa, o ile wiem, kraj bez ciągot imperialnych, bo nikt nie słyszał o Wielkiej Estonii, o Estonii od morza do morza.
Przodkowie bez nazwiska. Pierwszy, obecny w dokumentach to Mikhel, stangret we dworze von Engelhardtów w Kodasemie. Takie zawody były tam dziedziczne, więc można podejrzewać, że był synem stangreta, wnukiem stangreta itd. Kiedy w 1834 roku Rosjanie postanowili nadać nazwiska Estończykom, Gustaw, syn Mikhela stał się Michelsonem, tak jak jego siostry o pięknych imionach: Anno, Truto i Lieso. Nie mając nazwisk wszyscy w rodzinie byli jednak chrzczeni od dwustu lat jako luteranie.
Chrześcijaństwo w Estonii nie było głęboko zakorzenione. Pogaństwo trzymało się dusz, a dusze – pogaństwa. Tym bardziej, że oprócz bogów (z nich najważniejszy – Taara), bogiń (Lindu – opiekunka ptaków, Ilo – bogini radości), demonów (takich, jak Tallaja – udeptywacz ziemi, odpowiedzialny za urodzaj) są zastępy gnomów zamieszkujących ziemię, wodę i powietrze, lasy, jeziora, ludzkie domy i grobowce. Mało tego, każde zwierzę, pająk i mrówka, drzewo i trawa, a nawet słowo czy metafora ma własną duszę. Realny jest też świat zmarłych, z którymi należy podtrzymywać konwersację, oni też sądzą postępowanie potomków. Dlatego muszę uważać, co tutaj piszę. Zwłaszcza, że w najbardziej zdechrystianizowanym kraju w Europie, jakim jest Estonia, bardzo żwawo odradzają się kulty neopogańskie.
Życie codzienne w domu przodków Kodasemie wyglądało jak wszędzie w rzeczywistości pańszczyźnianej. Chudo i biednie. Jednak dom w Pajde był (i jest, bo się do dziś zachował w dobrym stanie) już całkiem okazały. Składał się z czterech izb, a pośrodku umieszczone zostało serce domu – piec, który karmił i ogrzewał rodzinę.
Pierwszy awans społeczny w rodzinie. Gustaw Michelson wyjeżdża do Pajde, gdzie pracuje jako ogrodnik. W 1823 roku żoną Madli kupują dom. Tu zaczynają się zagadki. Estończycy mieli prawo mieszkać tylko na wsi. Przenosząc się do miasta Gustaw musiał wyprzeć się narodowości i udowodnić, że jest Niemcem. Mówiąc słowami bohatera powieści Krossa „został Niemcem”. Stąd później w publikacjach o jego synu, Fryderyku Michelsonie milionerze pojawiają się informacje o niemieckim pochodzeniu. Już po śmierci tego wielkiego kapitalisty, gdy w 1914 roku wybuchła Wielka Wojna, spadkobiercy zaczęli pospiesznie udowadniać pochodzenie estońskie, ściągając z Pajde konieczne metryki. Majątek niemiecki był przecież zagrożony. Estoński historyk Rainer Eidemiller, któremu zawdzięczam [6] dostęp do archiwaliów uważa zresztą, że niemieckość mogła nie być tak bardzo naciągana, bo Gustaw mógł być nieślubnym synem dziedzica, Gustawa von Engelhardta, co właśnie ułatwiło mu przeniesienie się do miasta, a z kolei jego synowi dało jakiś zadatek na rozpoczęcie kariery w Kijowie.
A była oszałamiająca. W krótkim czasie stał się, stosując dzisiejszą terminologię, oligarchą.
PIOTR MITZNER
[1] Niestety, nie znam języka estońskiego. Wybaczcie, Estończycy, że wszystkie przekłady daję na podstawie tłumaczeń rosyjskich.
[2] Prowincja Järva, gmina Roosna-Alliku.
[3] Przekład Wiery Bieńkowskiej.
[4] Przekład Wiesławy Karczewskiej.
[5] Przekład Seweryna Pollaka.
[6] Pośrednikiem w tym szczęśliwym kontakcie był mój zięć, Adam Izdebski.