Na grobie Jerzego Ficowskiego czuwają złote ptaki. Jeden z nich zrywa się do lotu. Może po zmierzchu, gdy noc stoi nad miastem ptaki „wyrywają się z gniazda trwania” by jak „gawrony wieczorne / posłuszne / przymusowi swobody” szybować wśród cmentarnych drzew? Kiedyś zniknęły na dłużej. Mówiono, że ktoś je skradł. Ale wróciły – są. Już nie z brązu, ale z masy żywicznej – co rymuje mi się z wierszem Podróż z tomu Moje strony świata, w którym roztarta w palcach grudka żywicy sprawiła, że „ptaki zakrzyczały, / urosła zielona odległość / pręgowana krzykiem kukułek, / z żółtą aureolą wilg”.
Ostatnie dni życia poeta spędził w lesie, w Wildze, w rodzinnym letnim domu, w którym lubił pracować i odpoczywać. W rozmowach przez telefon z żoną, na pytanie jak się czuje, odpowiadał, że jest szczęśliwy, bo słucha śpiewu ptaków. Bieta twierdzi, że mówił o ptakach. Ja jednak myślę, że musiał dokładnie je określić, wymienić – na przykład wilgę albo szpaka. Wilga już mogła wtedy śpiewać w Wildze – był przecież początek maja. Na pewno jej wypatrywał. W wydanym w roku śmierci tomie Pantareja w wierszu Zamiast pisał: „przywiązałem się do nich / zwłaszcza do wilgi / do jej żółtych kantylen / jeżeli nie przyleci / utracę wiarę / w błędne koło”.
Miłość do ptaków zaszczepił mu ojciec – Tadeusz Ficowski. Jerzy uczuciowo bardziej związany z matką, o swoich odkryciach ornitologicznych donosił niemal wyłącznie ojcu. Pisał z wakacji: „Kochany Tatulku! […] Tu bardzo jest ładnie. Widziałem sikorkę bogatkę, dudka, wilgę, ziębę, dzikiego gołębia i wiele innych, nie wiem o jakiej nazwie”. „Kochany Tatulku! Jesteśmy już w Zarębach. […] Widziałem ptaszka ślicznego. Miał szare skrzydełka, a brzuszek biały w szare paski. Wierzch główki miał szary, boki białe, a naokoło oczu czarna obwódka. Ptaszek ten siedział na gałęzi sosny w lesie”.
Wspomniany przez chłopca ptaszek przypomina srokosza. Srokosz (Lanius excubitor) – lanius czyli rzeźnik, rzeźnik wartownik nazywany bywa przez ornitologów również małym zabójcą, bo swoje ofiary: muchy, pszczoły, motyle, ale też mniejsze ptaki, choćby świergotki, trznadle, wróble i skowronki nadziewa na kolce gałęzi, ostre druciane płoty i korę drzewa. Tekst Tadeusza Ficowskiego Srokosz (z serii Przypowieści sceptycznych) znalazł się w zbiorze jego tekstów wybranych i przygotowanych do druku przez syna oraz poprzedzonych wstępem Leszka Kołakowskiego (RePrint 1993). Opis polowań srokosza w upalny letni dzień autor kończy słowami: „Oto jest sekret akacjowej gałęzi. Na każdym prawie kolcu tkwi nadziany owad. […] Trofea rzeźnika. Czy to spichlerz z zapasami? Nie. W ciągu doby wyschnie to na wiórki, a pierwszy deszcz z wiatrem pokruszy, zmyje i rozproszy wszystko. Od pól ciągnie leciuchny, słodko rzeźwiący powiew. […] Dobrze jest teraz oddychać i myśleć. Pomyślmy sobie. O celowości w przyrodzie. O etyce transcendentalnej. O tym czym jest absolutne dobro i zło…”.
Gdy dla Ficowskiego seniora ptaki są pretekstem do gorzkich rozważań nad kondycją moralną świata, dla Jerzego bywają okazją do przemyśleń na temat losu artysty. Ptak często jest dla niego synonimem poety, ornitologia – wiedzą na temat poezji. Lubił przywoływać zdanie Tuwima, który twierdził, że „zna się na poezji tyle co ptak na ornitologii”. Kontrował je wyznaniem: „Ja dzięki memu ojcu, zaprzyjaźnionemu od dzieciństwa z ptakami podkijowskich lasów, znam się na nich jako tako, można rzec, że jestem ornitologiem-amatorem. Ten fakt upewnia mnie więc, że nie jestem wróblem. Ufam, że nigdy nim nie będę”.
Latem 1960 roku para drozdów atakuje wiewiórkę siedzącą nieopodal ptasiego gniazda w zarębskim lesie. Ficowski przygląda się walce. Kiedy słyszy u swoich stóp pisk, zdaje sobie sprawę, że z gniazda wypadł świeżo opierzony, nie umiejący jeszcze latać drozd. Uznaje, że rodzice ptaka nie dadzą rady wnieść go z powrotem do gniazda, a okoliczne psy i koty mogą pisklaka rozszarpać. Zdejmuje z głowy beret, robi malcowi posłanie i niesie do leśniczówki, w której akurat mieszka. „Ptak na widok mojej nachylającej się nad nim ręki otwierał szeroko, najszerzej dziób, uniesiony pionowo do góry i tak rozdziawiony obnażał jaskrawo pomarańczowe wnętrze, ze śmiesznym punkcikiem w głębi, pośrodku. Ten punkt, to znak orientacyjny dla karmiących malca rodziców. Prosił, żeby go nakarmić, a mnie uważał za drozda. Dawałem mu malutkie grudki przeżutej papki z bułki. Popijał kropelką wody lub mleka”.
Nie mając z kim zostawić drozda, Ficowski zabiera go do Warszawy. Ptak staje się płochliwy, osowiały, mruży oczka i nie chce jeść. Jerzy szuka ratunku w książkach Jana Sokołowskiego. Za radą autora Ptaków ziem polskich dodaje pisklęciu do pokarmu ziemi. Jednak i ta metoda nie pomaga. „Nazajutrz z Wandą [pierwsza żona poety] zawiozłem drozda kolejką EKD do Otrębusów. Poszliśmy w las, wybraliśmy możliwie najodludniejsze miejsce i tam posadziliśmy droździka na gałązce niskiego krzaka. Zeskoczył zaraz na ściółkę leśną, ćwierknął raz i drugi. Gdzieś z głębi lasu odezwało się podobne ćwierkanie. Wanda nasypała mu na ziemię okruszyn. I poszliśmy do domu, czując się tak, jak wyrodni rodzice z bajki, którzy zaprowadzili do lasu i porzucili tam własne dziecko dzikim zwierzętom na pożarcie”.
Spotkania z ptakami Ficowski pamiętał długie lata. Także z ptasiarzami. W dzieciństwie – na spacerach z rodzicami w warszawskich Łazienkach, widywał pana z długą brodą – Emila Wagnera, nazywanego opiekunem ptaków. Ten ornitolog samouk, któremu ptaki siadały na głowie i ramionach znany był wielu warszawiakom. Jego portret na łamach Wspominków starowarszawskich wydaje mi się jednym z najciekawszych.
W zapiskach, które Ficowski prowadził na przełomie grudnia i stycznia 1960/61, pod datą 29 grudnia zanotował rozmowę z gromadką dzieci spotkaną na trawniku przed domem przy Białobrzeskiej. Dzieci rozpaczały nad znalezionym martwym, „dziwnym wróblem”. Jerzy natychmiast rozpoznał w nim szczygła. „Czerwony łebek u nasady dziobka, brunatny grzbiet, czarne skrzydełka, biały brzuszek i prześliczne żółte pasma na skrzydełkach. Zamarzł biedak, nie odleciał”. Zdarzenie uruchomiło serię wspomnień z dzieciństwa, wróciły „biedne, zupełnie jeszcze golusieńkie, ślepe i żółtodziobe pisklęta wróble, które na Filtrowej w ogródku od frontu wypadały z niefortunnego gniazdka umieszczonego wysoko pod dachem w murze u nasady rynny. Rok rocznie spadały na schodki i zabijały się na miejscu”. Dla Jurasia i jego siostry był to wstrząsający widok. „Kiedyś […] urządziliśmy z Krysią pogrzeb takiemu pisklakowi w trumnie z pustego pudełka od zapałek”.
Z przydomowego ogródka Ficowski zapamiętał jeszcze okrągłego jak kulka mysikrólika z oczami jak guziki, z cytrynową czapeczką. I „rumianego” gila siedzącego na ośnieżonym cisie. Kolejny raz zobaczył gila po ponad dwudziestu latach, w Podkowie Leśnej, gdzie pojechał, aby zdjąć z czyjegoś strychu okazałe gniazdo szerszeni do swojej kolekcji. W pamięci chował też zimorodka, „żywy klejnot z szafirów, szmaragdów i rubinów”, który przysiadł mu na wędce, kiedy łowił ryby w Zarębach Kościelnych.
Chcę wierzyć, że pamięć o „rumianym” gilu Ficowski zachował do końca – może to o nim myślał, gdy w przedostatnim tomie wierszy, będąc u schyłku życia, pisał:
GIL
w ciszy
białej jak śniegiem zasiał
nagły gil
buzuje
ostatnią chwilą szkarłatu
już zaszedł
do białości
i mróz sztywnieje
bez kropli krwi
W tym wierszu nie ma już oczywiście zachwytu małego dziecka, jest przeczucie śmierci – kolory się ścierają, „zachodzą” do białości. W miarę upływu lat o ptakach w liczbie mnogiej, w stadzie, Ficowski pisał używając najczęściej dwóch skrajnych barw – białej i czarnej. W ten sposób nadawał im status zjawisk na poły realnych, istniejących jak gdyby poza światem, skrzydlatych bytów „nie na moją wiarę”, stanowiących „smugę ślepego blasku”, które „zdejmują z oczu ciasną noc”.
Anna Ficowska Teodorowicz, córka poety, zdradziła mi opowieść rodzinną, wedle której grób jej ojca na Powązkach Wojskowych mijała raz pewna pani z dziećmi. Na pytanie dzieci: „Kto tutaj jest pochowany?” odpowiedziała: „Nie wiem. Ptasznik jakiś”.
JOANNA ROLIŃSKA