Im więcej czytam, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że W. G. Sebald był jednym z najważniejszych pisarzy XX wieku. Wracam do Pierścieni Saturna jako niedoścignionego wzoru eseistyki, w której jest mądrość, dbałość o styl i swoboda twórcza. Sebald miałby w tym roku osiemdziesiąt lat, ale wszystko dzieje się inaczej, niż zakładamy. Wiemy to dokładnie z jego książek.
Urodził się w momencie, kiedy II wojna światowa (w ostatnim roku szaleństwa) zmierzała ku końcowi, a zmarł tuż po tym, jak ubiegłe stulecie zostało pogrzebane wraz z ruinami dwóch nowojorskich wież. Należał zatem do pisarzy naznaczonych brakiem, pustką i fragmentarycznością. Ujmując rzecz prosto: świadom kruchości tego świata, eksponował ją w swoich dziełach. „Na każdej nowej formie – czytamy w Pierścieniach Saturna – kładzie się już cień zniszczenia. Historia każdej jednostki, historia każdej wspólnoty i historia całego świata nie biegnie mianowicie po łuku, coraz mocniej i piękniej napiętym, ale po torze, który osiągnąwszy południk, zapada w ciemność”. Tak było również w przypadku Sebalda, który – kiedy serce go zawiodło – jadąc samochodem, zderzył się z ciężarówką.
Debiutował późno i nieszczególnie zależało mu na sławie. „Lubię być na uboczu, jeśli to tylko możliwe” – mówił. Najlepiej obrazuje te słowa anegdota, jak Susan Sontag, niekwestionowana gwiazda literackiego świata, zaprosiła Sebalda na drinka. On jednak stwierdził, że za pół godziny ma pociąg. Opuścił więc pośpiesznie Londyn i pojechał do Norwich, do swojego Norfolk, które było jego domem, kiedy udał się na dobrowolne wygnanie z Niemiec w 1966 roku. W kraju urodzenia zresztą trudno było mu o uznanie. W 1993 roku Marcel Reich-Ranicki powiedział o Wyjechali: „Spotkamy się tutaj za dwadzieścia lat i zastanowimy się, kto z nas pamięta jeszcze tę książkę”.
Wydaje się, że Sebald był świadomy swojego statusu outsidera. Tematem jego książek była rozpacz, ruiny i wędrówki w przeszłość. Katarzyna Kończal nie bez powodu zaczyna swoją świetną monografię, poświęconą twórczości autora Austerlitz, słowami, że „Sebald był pisarzem mroku”. Wybierał zatem tematy peryferyjne, pisarzy mało znanych lub zapomnianych, historie, które mogły się wydawać na pierwszy rzut oka nieinteresujące i słabo ze sobą powiązane. Co bowiem mają wspólnego Kongo, pociąg chińskiego cesarza oraz historia naturalna śledzia? Sebald jednak wiedział i widział, że linie powinowactw z wyboru i korespondencji mogą biec pomiędzy różnymi obszarami czasu. Nie jesteśmy w żaden sposób odgrodzeni od przeszłości, jedni od drugich, wszystko jest zatem całością naznaczoną niepamięcią i nicością.
Thomas Reinertsen Berg napisał, że „Antyczny Milet stanowi dobry przykład tego, że każda geografia tylko do czasu jest prawdą”. Kiedy przeczytałem to zdanie, pomyślałem, że spodobałoby się Sebaldowi. Wszystko bowiem od początku naznaczone jest czasem przeszłym, ale nie ma w tym nic złego. Trzeba jedynie pamiętać i mieć czułość do tego, co przemija. To już się dokonało, żadna wiara nie przywróci utraconego. Wystarczy im poświęcić czasami kilka linijek, aby zaistnieli na nowo, aby przerwać zasłonę milczenia, aby – koniec końców – sprawić przyjemność (za słowami Brodskiego) cieniowi. Wtedy ruiny zaczynają przypominać budowle, a widma stają się realne. To, co nie istnieje, niekoniecznie zasługuje w twórczości Sebalda na brak uwagi. Wręcz przeciwnie: domaga się zaistnienia.
„Zmarli są wyzwaniem – pisze Dariusz Czaja w swoim eseju o autorze Wyjechali. „Jesteśmy dziećmi permanentnej katastrofy” – dodaje parę stron później. Te dwa zdania wydają mi się najlepszym podsumowaniem twórczości Sebalda. Nasz świat bowiem zamieszkują widma, martwych jest więcej niż żywych, i chociaż żywych przybywa, to martwych również. O tych ostatnich już nikt nie ma czasu myśleć ani ich wspominać. Z nadmiaru życia tworzy się amnezja. Mrużymy więc oczy na negatywność, wszędzie dopatrując się pozytywności. Głęboko wierzymy w metafory, które przekonują, że ze wszystkiego, co złe, należy wyciągać dobre. Nie tędy droga, zdaje się mówić Sebald, ten brak więzi z tymi, których już nie ma, skutkuje jedynie narastającym poczuciem straty. Albo, jak pisze Czaja: „Na chorobę współczesnej amnezji, widma odpowiadają eskalacją trudnej pamięci”.
Przyszłość nie jest możliwością, jeżeli przeszłość okazuje się tajemnicą. Społeczeństwo pozytywne, ignorując wszelakie formy negatywności, jest w takim razie narażone na chęć przetrwania za wszelką cenę. To cena braku odporności. Strach przed nicością poraża ludzi. Widma i ruiny potrafią zatem przerażać równie mocno, co własne przemijanie i ból. Ten strach może na tyle paraliżować, że ludzkość, uciekając od egzystencji, pragnie jedynie przeżywania, czyli życia pozornego, które blisko jest spazmu, więc martwoty. „Im bardziej – pisał Josif Brodski – jednak coś jest skończone, tym bardziej jest przepełnione życiem, uczuciami, radością, obawami, zrozumieniem”.
Dlatego tym ważniejsze wydają się na pozór nudne peregrynacje Sebalda, który nieśpiesznie przechadza się w swoich książkach plażami i ruinami, pomiędzy literami i nagrobkami, obrazami i wspomnieniami.
To nie żywi rządzą naszym światem (albo nie tylko oni). Czaja słusznie stwierdza, że jeśli świat zaludniony jest widmami, to „nasza teraźniejszość ma nieusuwalne widmowe poszycie”. Im bardziej więc negatywność jest spychana na pobocze życia, tym mocniej daje ona o sobie znać. Nicość zaczyna coraz mocniej ingerować w życie. Wystarczy bowiem na chwilę, na co zwraca uwagę Magda Heydel, odwrócić wzrok „by zaraz znaleźć się w świecie, który, choć jest wciąż tym samym światem, już nigdy nie będzie taki sam, stał się światem «bez», przestrzenią naznaczoną brakiem”. I ten brak rośnie, podobnie jak pustka, której, wraz z rozwojem kosmosu, jest coraz więcej, każde życie bowiem się dopala, podobnie jak gwiazdy i całe galaktyki. Mówią o tym astronomowie i astrofizycy – wraz z rozwojem wszechświata, będzie maleć ilość energii w nim, aż w końcu nastąpi idealna pustka (mniej prawdopodobny jest kolaps i powtórka tego samego). Gwiazdy się wypalą, nowe przestaną powstawać, wszystko zmieni się w nic i nastąpi to na pewno w najmniej odpowiednim momencie.
„Zwęglanie – wydaje się mówić to samo Sebald – wyższych gatunków roślin, nieustanne spalanie wszelkich substancji palnych jest siłą napędową rozszerzania naszych włości na ziemi. Od pierwszej pochodni po XVIII-wieczne latarnie i od blasku latarni do chłodnej poświaty lamp nad belgijskimi autostradami wszystko jest spalaniem i spalanie jest główną zasadą każdego wytwarzanego przez nas przedmiotu. Sporządzanie haczyka do wędki, wykonanie porcelanowej filiżanki i produkcja programu telewizyjnego opierają się ostatecznie na tym samym procesie spalania. Wymyślone przez nas maszyny mają, tak jak nasze ciała i jak nasza tęsknota, powoli wypalające się serce. Cała cywilizacja ludzka, od samego początku, to nic innego, tylko z godziny na godzinę narastający żar, o którym nikt nie wie, jaką intensywność osiągnie i kiedy pocznie stopniowo gasnąć”.
DAWID SZKOŁA