Styl Jerzego Stempowskiego był klarowny i oszczędny. Nie pociągały go eksperymenty formalne. Za wzór przyjmował pisarzy łacińskich, a z jego tekstów biło łagodne światło antyku. Wierzył, że najpełniej wybrzmiewa głos, który ma coś do przekazania. Wiedział dużo, wiele go ciekawiło. Zręcznie nadawał kierunek swoim rozważaniom, zanim krokiem niespiesznego przechodnia docierał do celu.
Żył osobno, dobrowolnie odsuwając się od świata, uznawany za dziwaka. Świadomy tragizmu wyjaławiającej człowieka współczesności, zwracał się po wzorce do starożytności i oświecenia. Zarzucano mu archaiczność, intelektualny snobizm. Fałszywie oceniano jego pisarstwo jako hermetyczne i nieprzystające do dzisiejszych czasów. Stempowski sięgał do przeszłości, aby szukać w niej humanizmu, ładu i wolności (od przymusu politycznego, ale także ekonomicznego). Umyślnie pisał dla nielicznych czytelników, przeczuwając, jak krótkotrwałe są XX-wieczne mody. Należy go stawiać wśród takich postaci jak Nicola Chiaromonte – tych, którzy w powojennej Europie starali się zachować niezależność, nie ulegając ideologiom i powszechnej banalizacji życia.
Stempowski wysoko cenił epigramaty, aforyzmy. Mówił, że gdyby był poetą, pisałby wiersze gnomiczne. Z ich lapidarności wyłania się prawda, która nie potrzebuje sztafażu. Wymagają za to doskonalenia, szlifowania, aby nabrać stosownej prostoty.
Szczególnie bliski Stempowskiemu był nowołaciński dystych Janusa Vitalisa (1485-1560):
Disce hinc quid possit fortuna: immota labascunt
Et quae perpetuo sunt fluitura, manent.
Tłumaczył go: „Patrz co może los: nieruchomości rozsypują się w proch, rzeczy zaś przeznaczone do wiecznej płynności pozostają”. W esejach i listach Stempowski wzmiankuje ten dwuwiersz wielokrotnie – po raz pierwszy w Księgozbiorze przemytników, wyjaśniając, że przeczytał go w karpackiej kryjówce zimą 1939/40, a wizja Tybru płynącego pośród ruin Rzymu przywiodła mu na myśl Wisłę w bombardowanej Warszawie.
Dystych stanowi zakończenie wiersza Vitalisa De Roma, który w swoim czasie zyskał popularność. Wielokrotnie tłumaczony, imitowany, przenikał do kolejnych literatur europejskich. Du Bellay we Francji, Quevedo w Hiszpanii, Spenser w Anglii, a w Polsce Sęp Szarzyński w różnym stopniu trawestowali łaciński oryginał. Na przestrzeni kilku wieków powstało w sumie kilkadziesiąt wersji, a badacze ciągle doszukują się kolejnych, debatując czy ich twórcy znali pierwowzór, czy opierali się już tylko na późniejszych przetworzeniach.
Za powodzenie utworu odpowiadał oczywiście końcowy paradoks, który tak oczarował Stempowskiego. Niekiedy sądzono, że Vitalis jako pierwszy wprowadził do literatury trop stałości tego, co płynne, znaleziono jednak jego poprzedników, niektórych jeszcze w antyku. O nim samym wiadomo niewiele. Jest pewne, że za życia otaczała go sława i uznanie. Mimo to jedynym źródłem biograficznym pozostaje krótka nota z XVIII-wiecznego leksykonu. Był księdzem z Palermo, wiele lat mieszkał w Rzymie, gdzie cieszył się względami papieża Leona X, rozrzutnego mecenasa sztuk.
Stempowski przeczytał dystych w antologii i długo szukał jakiejkolwiek wzmianki o autorze, skłaniając się nawet ku przypuszczeniu, że postać Vitalisa była mistyfikacją, zanim odnalazł tom jego poezji w bazylejskiej bibliotece. Zacytował go w „Kulturze”, zwracając uwagę Czesława Miłosza, który znał dwuwiersz w wersji Sępa Szarzyńskiego z Epitafium Rzymowi:
Patrz, co Fortuna broi: to się popsowało,
Co było nieruchome; trwa, co się ruchało.
Miłosz wspomniał o tym w liście do Jana Błońskiego, który pracował nad książką o Sępie i również trudził się ze znalezieniem informacji o Vitalisie. Dzisiaj wystarczy kilka minut na przeprowadzenie kwerendy. Przeglądając kolejne wyniki zastanawiam się, czy Stempowski wiedział na przykład, że Vitalis był wspomniany w Żywocie doktora Samuela Johnsona Boswella. Po latach Miłosz napisał swoje przewrotne Epitafium, kontynuując długą linię przetworzeń barokowego wiersza.
Wśród szkiców Stempowskiego najbliższy jest mi esej Rubis d’Orient. Trudno uwierzyć, że tekst tak bogaty w treść, rozglądający się w tylu kierunkach, liczy zaledwie osiem stron. To klejnot eseistycznej formy. Mówi o historii, ekonomii, sztuce, podróżowaniu, losach przodków, poezji starożytnej, antropologii i etnografii, zanim z zaskoczeniem odkrywamy, że to wszystko było drogą do opowiedzenia o dwóch niedawno przeczytanych książkach Ciorana.
Rubis d’Orient pomaga zrozumieć szczególne znaczenie jasnych, zwięzłych formuł dla Stempowskiego. Kiedy znajdując się na krawędzi życia, próbował sporządzić inwentarz pamięci, wracały do niego jedynie dobrze oszlifowanie sentencje, nabierające wówczas wartości drogich kamieni. Był tułaczem, otaczało go poczucie katastrofy, myśl, że nagle trzeba będzie wykupić się z niewoli. Kiedyś służyły temu kosztowności, łatwe do przenoszenia, można je było wyciągnąć z kieszeni. Stempowski zamienił je na słowa, to one były jego rubinami.
Mieściła się w nich mądrość, nauki pomagające przetrwać, odbudowywać się po upadku. Gromadziły w sobie wiedzę pokoleń, oszczędzając konieczności odkrywania wszystkiego na nowo. Przemierzały miejsca i tradycje. W powiedzeniach rumuńskich przemytników wciąż słychać było echo pouczeń Seneki. Znamy jedynie skromny wycinek literatury starożytnych Greków, ale fundamentalny dla ich myśli zbiór maksym delfickich, dający się zapisać na jednej tablicy, przetrwał niemal w całości. Zgodnie ze słowami rzymskiego epigramatyka Marcjalisa, sztuka szlifowania wierszy ocala od leniwych wód Lety, rzeki zapomnienia.
ARTUR URBAN