Pod koniec listopada poszedłem do Łazienek, brunatnych już, prawie czarnych. Chciałem widzieć scenerię, którą podczas swojego krótkiego pobytu w Warszawie, w roku 1898, musiał oglądać Wyspiański. Zawsze to wydawało mi się dziwne: Wyspiański w Warszawie, ale on był tu przecie i poświadczył to wspaniale w trzech dramatach listopadowych. Patrzył na to miasto z soborem pośrodku, a co myślał i czuł, nietrudno odgadnąć. Tych myśli — ale podniesionych i oczyszczonych z mułu naniesionego pierwszym, gwałtownym napływem niechęci, a także z niemęskiego żalu, co w takim położeniu w każdym sercu się rodzi — pełno w Warszawiance, w Lelewelu, w Nocy listopadowej. Wiadomo, że pisząc owe utwory, czerpał wiele z historii powstania Barzykowskiego, bo są w ich tekście całe zdania i zwroty stamtąd przeniesione, całe sytuacje powtórzone. Owo: „Tak, książę, zdradzasz!” — rzucone przez Lelewela Czartoryskiemu na sesji Rządu Narodowego, ów gniew nagły księcia Adama, słowa i głosy tych wszystkich podwójnych aktorów, co wystąpili kiedyś w teatrze dziejów, a potem w teatrze Wyspiańskiego, wszystko to jednak, choć tam poświadczone, tu nabiera jednak jeszcze innego wymiaru. Oto w tych dramatach, co czytane lub oglądane na scenie jednakowo nami wstrząsają do głębi, owe spięcia, konflikty, katastrofy jednej chwili, jednego dnia czy jednej nocy historycznej, umieszczonej w określonym dniu, miesiącu i roku, odsłaniają jak gdyby jakąś inną, wiecznotrwałą swoją istotę. Owi ludzie: Chłopicki, Lelewel, Czartoryski, Wielki Książę i wszyscy inni są tu tak ukazani, że widzimy ich los polski czy rosyjski tak splątany z ich losem ludzkim, że to wszystko, co o nich wiedzieliśmy, staje się jak gdyby mniej ważne od tego, co o nich teraz wiemy. Teraz, gdy czytamy lub słuchamy Wyspiańskiego.
I myślę, że to właśnie musiał wtedy zobaczyć i utrwalić w sobie Wyspiański, kiedy stał i patrzył na Łazienki, może na przedmiejską okolicę, jeszcze wtedy porosłą olszyną, na to miasto z soborem pośrodku. Stąd pewno wynikło, że trzeba to było wszystko zniżyć do Erebu i podnieść w niebo mitologii greckiej. Zawsze tak robił, żeby rzeczom ludzkim nadać wymiar według niego właściwszy.
Może też przyszły mu na pamięć owe dziwne słowa — nie wiem, przez kogo wypowiedziane czy napisane, lecz dobrze zapamiętane i zawsze brzmiące mi w uszach, kiedy myślę o tamtej nocy: „Słowo stało się ciałem, a Wallenrod Belwederem”. To zdanie, w którym łączy się najgłębszy chyba sens dobrej nowiny Janowej, skierowanej do wszystkich, z wynikającym z zetknięcia dwóch nazw sensem pojmowanym tylko przez Polaków, może nasunąć właśnie taką myśl, aby to, co rozgrywa się w szczupłych ramach historii jednego narodu, przenieść na tło większe i wspólne dla wielu. Stąd też może w listopadowych dramatach Wyspiańskiego nie tyle znaczenie ma akcja, mniej czy bardziej zgodna z prawdą dziejową, nie tyle jest ważna mniej czy bardziej trafna charakterystyka postaci, co właśnie owa przewijająca się tam wszędzie, niby wstęga, głęboka świadomość, że to, co się dzieje, choć dzieje się tam i wtedy, czy raczej tu i teraz, jest w istocie tylko cząstką owej Boskiej komedii, która wciąż się rozgrywa w piekle, czyśćcu i niebie naszego bytowania. Stąd też bierze się tu, w Lelewelu, a nade wszystko w Nocy listopadowej, ów świat mityczny, grecki z nazw, wspólny nam wszystkim ze znaczenia. To pozwoliło wznieść wszystko wyżej i ukazać mądrzej i świetniej, nadać wszystkiemu inny, większy wymiar. Owa tragedia narodowa i ludzka zaczyna się grać wtedy właśnie, gdy Wallenrod staje się Belwederem, gdy spod posągu białego króla zrywają się do orlego lotu nieruchome cienie podchorążych. I słowo zarazem staje się ciałem, więc to wszystko, co polskie, staje się od razu ludzkie. I oto Chłopicki, Lelewel, Czartoryski czy Wincenty Krasiński, co pojawia się gdzieś tam na chwilę, są już nie tylko statystami tamtej polskiej sprawy, lecz zarazem aktorami owej Boskiej komedii rodu człowieczego. Ale temu prawu podlegają także obcy: Wielki Książę, jego generałowie, młody Gendre. Oto wszystko się uczłowiecza i wznosi o szczebel wyżej. Dlatego nie budzi w nas już niechęci Chłopicki, gdy powiada, że mu brak wiary w powodzenie, że w zwycięstwo nie wierzy. Dlatego, choćbyśmy byli zdecydowanymi lelewelistami czy czartoryszczykami, czujemy, że wszystkie te różnice nikną, kiedy obaj przeciwnicy bratają się w wysokim niebie swoich cnót. Dlatego Wielki Książę jest postacią tak dramatyczną i dlatego można mu zaufać, kiedy Wyspiański każe mu powiedzieć w dialogu z Wincentym Krasińskim, że on, Konstanty, w Polskę wierzy. Dlatego młody Gendre, w głębi śmiertelnej nocy, zanim wstąpi w łódź Charona, powiada, że tęskni do świtu i błękitnego nieba. Tu nie o to chodzi, że wszyscy są dobrzy, piękni i szlachetni, tylko, że wszystko tu zostało spowite jakimś wyższym blaskiem, wszystkim zasługom i błędom wymierza się tu sprawiedliwość z wysoka, a nie z dołu, z błota, gdzie syczą złość i nienawiść.
I kiedy czyta się te słowa, dzieje się z nami to właśnie, co jest ostatecznie jedynym i najważniejszym zadaniem poezji. Oczyszczają się nasze myśli i uczucia z pyłu codzienności, a codzienność właśnie odsłania swój sens i blask prawdziwy. Codziennością przecie był ów wieczór listopadowy. Codziennością, zwykłym losem, zgodnym z miarą i potrzebą ludzkiego serca, była owa chwila, gdy Wallenrod stał się Belwederem. To, co wtedy uczyniono, było w końcu rzeczą zwykłą, codzienną; niezwykłe i niecodzienne byłyby bowiem wola i chęć trwania w ciężkim trudzie podległości.
I właśnie poezja jest po to, aby wszystko ustawić na zwykłym miejscu, aby przywrócić codzienną, rzeczywistą hierarchię wartości, którą ludzki grzech, wina i błąd raz po raz odmieniają. Tu odmiana ta była długotrwała, ogromna, więc też środki do jej przywrócenia musiały być ogromne, niezwykłe, jakich gdzie indziej nie było trzeba. Poezja była więc ogromna, a Wyspiański był pewno ostatnim z poetów polskich, który o tym wiedział i wszystko to widział w tej skali. Aby zrozumieć, wyjawić i przezwyciężyć wszystkie wahania, błędy, zasługi czy klęski, trzeba im przywrócić ich wymiar właściwy, trzeba je postawić przed instancją najwyższą i historię — ów skutek ułomnych działań ludzkich — sądzić mitem, który odzwierciedla prawdziwą naturę człowieka. Dlatego wszystko się tu miesza ze sobą i łączy: prawda i mit, ludzie i bóstwa, to, co przelotne, i to, co wieczne. Kora rozmawia z Demeter o śmierci i zmartwychwstaniu.
PAWEŁ HERTZ
Z tomu „Miary i wagi”.