Kiedy jakiś czas temu Magdalena Grochowska, pisząc o Andrzeju Panufniku (Przynęta i obroża Andrzeja Panufnika, „Gazeta Wyborcza” 25 X 2014) wysnuła – na podstawie zdjęcia z końca lat 40. – przypuszczenie, że przyjaźń Panufnika i Mycielskiego wkrótce miała się rozluźnić, wzbudziło to moje zdziwienie i sprzeciw. Jak to? Przecież to nieprawda! Ale w przeciwieństwie do Grochowskiej byłam już od dawna w posiadaniu liczącej setki stron i trwającej wiele dekad korespondencji obu twórców. Korespondencji, która jest zapisem głębokiej przyjacielskiej relacji dwóch artystów, kompozytorów o podobnym spojrzeniu na świat i sztukę. Relacji szczerej i bezinteresownej, na której wbrew powyższym domniemaniom nigdy nie pojawiła się żadna głębsza rysa.
Wkrótce potem zabrałam się do opracowania i publikacji całej kolekcji listów. Skompletowanie jej nie było wcale zadaniem prostym, choć fascynującym i wciągającym. Pozostawione w zbiorach Mycielskiego listy sukcesywnie uzupełniałam materiałami odnajdowanymi w domowym archiwum Panufnika w Twickenham, do którego miałam dostęp dzięki zaufaniu i życzliwości wdowy po kompozytorze, Camilli Panufnik. Listów było tak wiele, że postanowiłam opublikować je w dwóch tomach: Zygmunt Mycielski – Andrzej Panufnik: Korespondencja, cz. 1: Lata 1949–1969 i cz. 2: Lata 1970–1987 (Instytut Sztuki PAN, Warszawa 2016 i 2018). Już tom drugi zawierał jednak krótki aneks, w którym załączyłam materiały dotyczące wcześniejszego okresu, ale odnalezione przeze mnie po opublikowaniu pierwszego tomu. Tu właśnie znalazł miejsce niezwykle ważny list Mycielskiego, pisany do Panufnika niemal w przeddzień słynnego Zjazdu Kompozytorów i Krytyków Muzycznych w Łagowie Lubuskim (5–9 sierpnia 1949) – zachowany, jak się okazało, w zbiorze listów Mycielskiego do matki, Marii z Szembeków Mycielskiej, przechowywanych w krakowskiej Jagiellonce. Na wspomnianym zjeździe proklamowano oficjalnie socrealizm w muzyce. Mycielski jako urzędujący prezes Związku Kompozytorów Polskich otwierał zebranie oficjalnym przemówieniem. Jeszcze wówczas wierzył, że uda mu się wybronić dobrą twórczość muzyczną przed zakusami komunistycznych władz. Rok później nie miał już złudzeń, wiosną 1950 roku podał się do dymisji i choć pozostał zawsze blisko związany ze środowiskiem ZKP, nigdy już nie piastował tak oficjalnego stanowiska. Wkrótce zresztą przeszedł raczej na stronę oponentów i odważnych krytyków PRL-owskich władz…
Panufnik, wbrew zaleceniom przyjaciela, w Łagowie się nie pojawił, a jego utwory (zwłaszcza orkiestrowy Nokturn) doczekały się tam surowej krytyki z ust wiceministra Sokorskiego. W lipcu 1954 kompozytor zdecydował się na emigrację. Jego ucieczka była szokiem i policzkiem dla komunistycznych władz, dokonanym w przededniu uroczystych obchodów 10-lecia PRL przez artystę należącego – co tu kryć – do ówczesnego establishmentu twórców popieranych przez władze. Wolta Panufnika do dziś budzi u niektórych mieszane uczucia. Dla mnie nie ulega jednak najmniejszej wątpliwości: Panufnik uciekając ocalił siebie jako twórcę. Odrzucił przywileje i pozycję „kompozytora nr 1” Polski Ludowej, wybierając w zamian niepewny los emigranta. Po tym, co spotkało Romana Palestra i Czesława Miłosza, nie miał żadnych złudzeń, co do tego, że w kraju przestanie istnieć. Nie widział jednak innego wyjścia, od 1952 nie był w stanie komponować.
Czy Zygmunt Mycielski wiedział o jego decyzji? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Ostatni list napisany do niego przez Panufnika przed wyjazdem (7 lipca 1954) przeczy takiej ewentualności, czytamy w nim bowiem: „Wybacz, że Ci nic nie mówiłem, ale inaczej postąpić nie mogłem, a znając Twoje przekonania – nie chciałem z Tobą dyskutować”. Jednak z listów pisanych na początku lat 70. wynika z kolei, że przed wyjazdem z Polski to właśnie w piwnicy u Zygmunta Mycielskiego Panufnik złożył najcenniejsze rodzinne pamiątki – m.in. dziennik ojca, zdjęcia i dokumenty. Być może zatem cytowane wyżej zdanie miało być po prostu zabezpieczeniem dla przyjaciela, w razie przesłuchań i restrykcji spodziewanych ze strony władz po ogłoszeniu ucieczki Panufnika?
W pierwszym okresie po emigracji Panufnika obaj kompozytorzy w swych listach bardzo się pilnowali – do czasów politycznej odwilży Panufnik podpisywał się w ogóle jako Stasiek bądź Staś, a i tak najczęściej listy przekazywane były przez mieszkającą w Paryżu francuską kompozytorkę, Marcelle de Manziarly, wierną przyjaciółkę Mycielskiego. Korespondencja z tego okresu pełna jest też zakodowanych informacji. W pierwszym zachowanym liście Panufnika do Mycielskiego, z 25 czerwca 1955, czytamy m.in.: „Co do mnie, to pracuję w swoim zawodzie bardzo intensywnie i nareszcie, po ciężkich i ponurych latach spędzonych w Australii [sic!], dochodzę stopniowo do równowagi. Od kilku miesięcy znajduję w mojej pracy dużo zadowolenia, a perspektywy na najbliższe miesiące układają się coraz wyraźniej i szczęśliwiej.” Z kolei Mycielski, dopisując się na liście bratanicy Panufnika z 21 maja 1956, notuje: „Kochany – list twój dostałem. Jest mi bardzo ciężko. Żal mi, że mi tu wszyscy z rodziny mówią, że Staś ma się pogodzić z żoną i wrócić do niej i do dzieci. Jeżeli ten [wyraz nieczytelny] to myśli robić (w co wątpię), to zwariował, bo te dzieci bardzo mało o niego dbają i są niedobre – i on się całkiem przy nich zedrze. Kocha go tylko Zyguś i jego przyjaciel – reszta, to szmaty. Ciężko żyć – ciężej niż kiedykolwiek, gorszego kłamstwa nie sposób wyimaginować. Koledzy Stasia okropni by byli dla niego. – Nikt sobie już sprawy z bydlęctwa i kłamstwa nie zdaje”.
Oczywiście – Australia to tak naprawdę PRL, a ewentualny powrót do rodziny odnosił się do rozpuszczanych przez propagandę pogłosek o rzekomym powrocie do Polski emigrantów (nie tylko zresztą Panufnika). W kolejnym liście kompozytor zaprzeczył, konsekwentnie zresztą odmawiał przyjazdu do kraju do czasu aż będą w nim sprawować rządy komuniści. Szczęśliwie dożył przemian roku 1989 i we wrześniu 1990 był honorowym gościem Warszawskiej Jesieni. Do końca czuł się kompozytorem polskim, mimo coraz silniejszych z biegiem czasu związków z życiem muzycznym przybranej ojczyzny. W 1961 roku przyjął obywatelstwo brytyjskie, nigdy jednak nie zrzekł się polskiego – co tak zarzucała mu komunistyczna propaganda tuż po wyjeździe.
Zarzucano mu zresztą i wiele innych „przestępstw”, z których żadne nie znajduje potwierdzenia w dokumentach. Mycielski oczywiście nigdy w te oszczerstwa nie wierzył, czemu najdobitniej dał wyraz w liście do Jarosława Iwaszkiewicza, w którym czytamy: „Kochany Jarosławie, Siedzę w domu i […] flaki mi się przewracają – żeby choć cień prawdy pisali w gazetach – wczorajszy artykuł «dewaluujący» nadużycia Andrzeja – a rzeczywistość przedstawia się tak: posłowi naszemu w Szwajcarii odesłał on te parę franków, które pożyczył przyjeżdżając tam (treść szyfrówki posła mówił mi Sokorski) i zapłacił rachunek w hotelu tam. Co do 10 000 zł w ZAiKS-ie: 5000 już się wróciło za rzeczy grane w I kwartale, a II kwartał da też ok. 5000 zł – więc to się wróci, grali go bowiem do lipca. Pozostaje nie 5000, ale 4000 z groszami, za które Komisja Dewizowa posłała funty dla Scarlett [ówczesnej żony Panufnika – BBL]. Otóż na pokrycie tych 4000 zł zostawił on: fortepian Steinwaya (własny), radio, instrumenty ojca (które są w mieszkaniu, jak mi mówił Sokorski) i wszystkie rzeczy. Tak się przedstawia strona finansowa Andrzeja. Chciałem, żebyś ty to przynajmniej wiedział – bo takie rzeczy napełniają mnie bezsilną złością na świństwo ludzkie, które mi włazi do gardła i zalewa starym, rzadkim, zimnym i śmierdzącym gównem gębę, którą nie wiem, gdzie podziać” (25 sierpnia 1954).
Jego dobre zdanie o Panufniku nigdy się nie zmieniło, a muzykę przyjaciela cenił pośród polskich kompozytorów współczesnych najwyżej. Dawał temu wielokrotnie wyraz. Panufnik z kolei odwzajemniał się troską o kompozytorską twórczość przyjaciela. Wiedział, jak wiele dla Mycielskiego znaczy komponowanie. W kraju ceniono go raczej jako krytyka i publicystę muzycznego, jego utwory nie wzbudzały entuzjazmu. Wiele z nich do dziś znajduje się w rękopisie. Panufnik jednak zawsze chwalił przesyłane mu partytury i wciąż dopytywał o postępy w pracy. Dla Mycielskiego miało to ogromne znaczenie.
Losy obu przyjaciół ułożyły się odmiennie. Panufnik po wyjeździe do Wielkiej Brytanii przez kilka lat dochodził do siebie. Na powrót komponować zaczął dopiero na początku lat 60., po rozwodzie z pierwszą żoną, po rezygnacji z posady (dobrze płatnej, ale i niezwykle czasochłonnej) dyrektora artystycznego City of Birmingham Symphony Orchestra, a nawet po krótkim pobycie w Stanach Zjednoczonych, gdzie mimo protekcji Leopolda Stokowskiego nie udało mu się zdobyć dyrygenckich angaży. Do końca życia zresztą twierdził, m.in. w listach do Mycielskiego, że Nowy Jork to „okropne miasto w okropnym kraju” i wiedział, że Ameryka to nie miejsce dla niego. W 1962 roku zlikwidował nawet swe angielskie lokum i wyjechał na południe Hiszpanii, gdzie kończył komponować Sinfonia sacra, którą wiosną 1963 wysłał (za radą Mycielskiego) na Konkurs Kompozytorski im. księcia Rainiera w Monako. Dopiero po otrzymaniu tam I nagrody zdecydował się wrócić do Londynu. To był punkt zwrotny w jego karierze, a także w życiu osobistym – bo w listopadzie 1963 poślubił niezwykle mu oddaną Camillę Jessel. To dzięki niej i założonej wkrótce rodzinie zapuścił korzenie w brytyjskiej ziemi. Dziś jego córka, Roxanna należy do czołowych brytyjskich kompozytorek, a London Symphony Orchestra prowadzi program stypendialny dla młodych kompozytorów imienia Andrzeja Panufnika.
Kiedy w 1977 roku zdjęto w Polsce zapis cenzury na nazwisko Panufnika i na Warszawskiej Jesieni miała pojawić się jego Universal Prayer, kompozytor nie mógł w to uwierzyć. Podejrzewał nawet niecne względem niego zamiary, może chęć upokorzenia go ze strony krajowej propagandy? W liście z 9 września 1977 pisał do Mycielskiego: „Wykonanie mojego Prayer’u wciąż wydaje mi się jakimś surrealizmem i z każdym dniem utwierdza mnie przekonanie o jakimś chytrym chwycie, którego kulisy nigdy nie odgadnę… (chyba, że z Twoją pomocą)”. Radość była jednak ogromna. Mycielski donosił mu o szczegółach wykonania, a także o reakcjach publiczności i prasy. Podobnie czynił i w następnych latach, po prezentacji kolejnych utworów przyjaciela w Polsce. Chciał przywitać go na lotnisku, nie do końca przyjmował do wiadomości jego sprzeciw wobec stale ponawianych z Warszawskiej Jesieni zaproszeń. W 1979 roku na pytanie o przyjazd we wrześniu na wykonanie Koncertu skrzypcowego najwyraźniej nieco zniecierpliwiony Panufnik replikował: „Twoje zapytanie «czy przyjedziesz» – mocno mnie zdziwiło. (Chyba zapominasz, gdzie żyjesz!)” (28 sierpnia 1979). Uparcie trzymał się z dala od kraju, był w tej kwestii nieprzejednany. Kiedy już po wolnych wyborach, we wrześniu 1990 roku stanął w końcu na polskiej ziemi, wśród witających go osób nie było już jednak jego najbliższego przyjaciela, Zygmunta Mycielskiego…
Podczas pracy nad edycją korespondencji Mycielskiego i Panufnika dotarło do mnie, że gdyby nie owe listy, nie wiedzielibyśmy o łączącej obu twórców więzi. W dziennikach Mycielskiego pojawia się oczywiście osoba Panufnika, autor nie kryje swych odwiedzin u niego w Londynie, próżno jednak szukać tam jakichś głębszych stwierdzeń dotyczących ich przyjaźni. Mycielski pozostaje zresztą w swych dziennikach zaskakująco dyskretny, jeśli chodzi o odkrywanie relacji z bliskimi. Także Panufnik w swej autobiografii nie wymienia nazwiska przyjaciela – co zresztą było najprawdopodobniej świadomym zabiegiem, by mu nie zaszkodzić (książka ukazała się w 1987 roku). Również dlatego ta korespondencja jest tak cenna. Dodam na koniec, że do obu wydanych tomów dopisany został właśnie kolejny. Jest to niewielkich rozmiarów Suplement, w którym znalazł się przede wszystkim pakiet listów od Andrzeja Panufnika, odnaleziony w dawnym mieszkaniu Mycielskiego w Warszawie dopiero w 2019 roku! To już chyba ostatni akord owej przyjaźni, tak barwnie zapisanej w listach wymienianych ponad żelazną kurtyną przez blisko cztery dekady. To w końcu także kawał historii Polski i polskiej kultury ubiegłego wieku, jak najbardziej wart utrwalenia i poznania. Dla mnie zaś to wielka radość, że mogłam tę korespondencję Państwu przybliżyć.
BEATA BOLESŁAWSKA-LEWANDOWSKA