Sonet pierwszy cyklu drugiego: wolność i re-animacja
Jerzemu, w walce
Sonet inicjalny części drugiej cyklu orfickiego jest przedziwny i przepiękny. W literaturze przedmiotu nazywa się go najswobodniej napisanym, najbardziej uwolnionym sonetem. Ta swoboda ekspresji: ciągle zmieniająca się długość wersów, z których najkrótszy liczy w oryginale trzy sylaby, a najdłuższy – czternaście zgłosek, i gdzie istotniejszym od regularnego metrum okazuje się rytm oraz oddech jako wolna gra strof i rymów, a także napięcia składniowo-wersowego, powtórzę, ta niebywała swoboda czyni sonet jedynym, wyjątkowym. Aż chciałoby się przywołać poetów później urodzonych, terminujących u Rilkego: Paula Celana i Serhija Żadana – dla nich poezja to przecież, jak w tytule tomu poety z Czerniowiec, Atemwende („zmiana oddechu”). Myślenie o wierszu jako o metaforze tlenowej jest tu ewidentne: to wdech i wydech, jakie czynią wszelką mowę, poetycką zwłaszcza, to ciągła komunikacja między „ja”, które mówi – a światem.
Istnieje też subtelne powiązanie między sonetami introdukcyjnymi obydwu partii cyklu orfickiego: w pierwszym sonecie części pierwszej pojawia się, w drugim wersie, wykrzyknienie „O hoher Baum im Ohr” („O wysokie drzewo w uchu!”), zaś w pierwszym sonecie części drugiej, w dwu wersach wygłosowych mieści się fraza: „Du, einmal glatte Rinde, / Rundung und Blatt meiner Worte” („Ty, kiedyś gładka koro, / krągłości i kartko mych słów”) – co brzmi jak pogłosowa rozmowa inicjałów.
Z polskich przekładów najbliżej oryginału sytuuje się – tym razem – ten Andrzeja Lama:
Oddechu, poemacie niewidzialny!
Wciąż wokół własnego
bytu wymieniana przestrzeń świata. Przeciwwaga,
w której objawiam się rytmem.
Jedyna fala, której
rosnącym morzem jestem;
ty najskromniejsze ze wszystkich możliwych mórz, –
pozyskana przestrzeń.
Ileż tych miejsc przestrzeni już było
we mnie wcześniej. Niektóre wiatry
są jak mój syn.
Poznajesz mnie, eterze, pełen miejsc swych dawnych?
Ty, gładka kiedyś koro,
okrągłość i kartka mych słów.
Lam nie amplifikuje, nie przeinacza, zachowuje gramatykę i semantykę sonetu, jego swobodną swobodę. Inaczej czynią – niestety – jego trzej poprzednicy, odbierając wierszowi prostotę – cechę konstytutywną jego urody i identyfikacji, przy czym Antochewicz zdaje się naśladować (miejscami niewolniczo) Jastruna; Pomorski idzie raczej własną drogą, co nie znaczy, że się nie myli, rezygnując z wołacza czy rymując w sposób nazbyt oczywisty i ryzykowny („morze – przestworze”) – co nie znaczy jednak, iż nie próbuje twórczo wyzyskać miejsc translacyjnie otwartych (jak wers wygłosowy – „słów mych obłości i liście”):
Jastrun:
Oddechu, mowo niewidzialnego poematu!
Wciąż wokół bytu swego nieuchwytnie
wymieniana przestrzeni świata.
Przeciwwago, gdzie spełniam się w rytmie.
Ruchu fali jedynej,
jestem jej morzem, rosnącym niepostrzeżenie;
najoszczędniejsze z możliwych mórz głębiny –
rozprzestrzenienie.
Ileż z tych miejsc gościłem w sobie.
Niektóre wiatry przestworu
są jak moi synowie.
Powietrze, jeszcze pełne miejsc po mnie, czy poznajesz mnie znów?
Ty niegdyś gładka koro,
zaokrąglenie i kartko moich słów.
Antochewicz:
Oddechu, niewidzialnego wiersza falo!
Ciągle dla własnego Trwania
czysto wymieniany wszechświecie. Przeciwwago,
w której rytmicznie się stawam.
Falo jedyna, której tu
zwolna morzem się stawam głębią;
najoszczędniejszym z możliwych mórz, –
zdobywaną przestrzenią.
Ile miejsc tych przestrzeni było już
w moim wnętrzu. Wiatry, co wioną
są jakby moimi synami.
Poznajesz mnie, powietrze, ty, wypełnione moimi ongiś miejscami?
Ty, niegdyś gładka koro,
krągłości i kartko mych słów.
Pomorski:
Niewidzialny poemat oddechu!
Wszechświat, co wciąż się wymienia
z moim byciem. W rytmicznym pośpiechu
przeciwwaga, powołująca mnie do istnienia.
Pojedyncza fala: dla fali
ja to miarowe morze;
najoszczędniejsza z wszystkich morskich dali –
zdobyte przestworze.
Ileż tych punktów w przestrzeni mi przypomina
to, co było już we mnie. W niejednym wietrze
mam swego syna.
Moich jeszcze miejsc pełne, czy się do mnie przyznasz, powietrze?
Koro, gładka niegdyś jedwabiście,
słów mych obłości i liście.
Mowa zaświatów, w których próbuje się odzyskać życie, brzmi: tak, tak – nie, nie. A jednocześnie jest mową orficką, czyli poetycką integralnie. Zawiera, kumuluje wszystkie sensualne ślady życia samego, życia przed śmiercią – wspomnienia przestrzeni, wiatru, powietrza (tlenu, owego życiodajnego daru), dotykanej kory – jej faktury, podobieństwa (w niemczyźnie zamkniętego w jednym słowie) liścia z drzewa i jego żyłek do arkusika zapisanego papieru.
Co znaczy zatem naruszyć poetykę prostoty, rudymentarnej prostoty, pośmiertnego inicjału – tego jedynego możliwego i niemożliwego oksymoronu? Gdy pokawałkowany Orfeusz scala się na nowo dzięki oddechowi – wierszowi, dzięki anarchicznemu dotlenianiu mowy i bezmowy poetyckiej? Kora bywa u Rilkego pre-Celanowska. Antycypuje tę niezwykłą frazę autora Atemwende: „Gedichte als bessere Platanenrinde” – Wiersze jako lepsza kora platanów. Na zdartej żywcem korze – blizny, na porwanym na strzępy, rozkawałkowanym ciele Orfeusza, już drobny ścieg życia, któremu „prządki cierpienia” (formuła Norwida) przypatrują się ze zdumieniem.
Naruszyć poetykę – zasadniczo – w akcie translacji znaczy, być może nawet naruszyć proces przywracania życia, scalania, naruszyć ów rytm uparty, choć nie do końca przewidywalny – nie kapryśny wcale, a jedyny.
Wspaniała brawura oryginału zatraca się w przekładach, a przywracać oddech da się jedynie radykalnie, jak gdy re-animuje się istotę żywą: wtedy najczęściej łamie się żebra. Ratunek to jednocześnie naruszenie i przywrócenie. Tam, gdzie istnieje groźba nieodwracalnej utraty życia, tam rośnie też ratunek; tam gdzie zagrożenie, tam ratunek, w tym samym miejscu – powie po latach najlepszy, przekraczający mistrza (bo przeżył śmierć w pełni życia), uczeń Rilkego: Celan.
KATARZYNA KUCZYŃSKA-KOSCHANY