Zmarł Adam Zagajewski. Miał lat 75, trudno przecież nie odnieść wrażenia, że była to śmierć o wiele przedwczesna, zbyt nagła, zupełnie niespodziewana. Może po prostu przyzwyczailiśmy się do tego, że niejeden z wielkich polskich poetów dożył wieku sędziwego, pozostawał nieledwie odwiecznie na naszym myślowym horyzoncie, wyznaczał kierunki i hierarchie. Ale też Adam, zwłaszcza dla tych, którzy choć nieco go znali, jawił się w ostatnich latach jako zaprzeczenie kogoś, kto na poły już odchodzi, milknie, zdaje się wyczekiwać kresu. Najdalszy od pompatyczności czy celebracji własnej osoby, bardzo często uśmiechnięty, autoironiczny, obcujący ze światem w szczególnej, sobie właściwej atmosferze – łączącej powagę i przymrużenie oka. W twórczości i odczuwaniu nakierowany na równowagę, na niepoddawanie się rozpaczy, na dostrzeganie tak dramatu, jak piękna i radości istnienia, które przeszywa nas niczym – napisał kiedyś – „ostry harpun zachwytu”. Na wybieranie – zabrzmi to szalenie patetycznie – dobra. Jakby kierował się zdaniami Simone Weil, które zacytował, pamiętam to dobrze, podczas jakiejś dyskusji: „zło wyobrażone jest romantyczne, różnorodne, zło rzeczywiste – ponure, monotonne, pustynne, nudne. Dobro wyobrażone jest nudne, dobro rzeczywiste jest wiecznie nowe, cudowne, upajające” (tłum. A. Olędzka-Frybesowa).
Niejedną zgryźliwą uwagę poświęcono mu jako obrońcy „wysokiego stylu” czy też ginącej „żarliwości” – w oczywisty sposób wiele spośród jego przekonań nie zgadzało się z zasadniczą tonacją naszej epoki, a przynajmniej tymi jej nutami, które brzmią najgłośniej, rozpychają się w partyturze, zawłaszczają pierwszy plan. Czy miał rację zawsze i całkowicie? Może nie, ale sądzę, że dobrze rozpoznawał zasadnicze niebezpieczeństwo – naszą nawet nie tylko pospieszność i powierzchowność, owo miałkie życie – jakie je nazywał – „senza flash”, ale przede wszystkim zobojętnienie, gdy wiedzę o czynionym przez człowieka złu, które przerażało Miłosza, Czapskiego, Szymborską, Różewicza, Herberta – przyjmujemy chłodno, właściwie bez zdziwienia, bezsilnie wzruszając ramionami. On sam, zgodnie zresztą z najlepszą tradycją Nowej Fali, angażował się jednoznacznie, nie milczał, krytykował zmiany w Polsce lat ostatnich, bronił naszej wolności.
W ciągu godzin, który upłynęły od jego śmierci napisano już – raz jeszcze: zgodnie z duchem epoki – tysiące zdań. Przywołano generacyjną przynależność, fakt, iż współtworzył Zagajewski pokolenie rzeczywiście niezwykłe, potrafiące łączyć obywatelską i – tak, nie oddawajmy tego słowa nacjonalistom – patriotyczną postawę z najwyższej klasy poezją. Wspomniano jego dawniejsze książki eseistyczne, które – jak Świat nieprzedstawiony (napisany wraz z Julianem Kornhauserem) oraz Solidarność i samotność – stały się czymś znacznie więcej niż rozpoznaniem krytycznoliterackim, stanowiły znaki artystycznych postaw i wyborów, a same ich tytuły weszły na trwałe do języka, którym opisujemy polską literaturę i historię. Pamiętano o tomie Jechać do Lwowa czy o niezwykłych przyjacielskich konstelacjach, w których Zagajewski spotykał się – wymieńmy tylko odeszłych – z Brodskim, Herbertem, Miłoszem. Mówiono o poczuciu humoru, zaczęto gromadzić anegdoty i wspomnienia. Cóż można jeszcze dodać?
Może pomyśleć o tych późnych wierszach, w których mniej jest obrazów, muzeów czy muzyki Schuberta, więcej najprostszego myślenia o „ludziach delikatnych”, bezbronnych i cichych, rozmów i rozrachunków ze zmarłymi przed laty rodzicami. Albo przywołać ten wstrząsający zapis o tytule Jaskółki Oświęcimia:
W ciszy baraków,
w milczeniu lipcowej niedzieli,
przeszywający gwizd jaskółek.
Czyżby tylko tyle zostało
z ludzkiej mowy?
ANDRZEJ FRANASZEK
Tekst ukazał się również na stronie Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie.