Cztery tomy „Dziennika” Zygmunta Mycielskiego kompozytora, krytyka, wielkiej postaci muzyki polskiej drugiej polowy XX wieku, obejmujące lata 1950–1987, pozostają najwybitniejszym wśród znanych nam diariuszy pojałtańskiej Polski. Jedynie „Dzienniki” Marii Dąbrowskiej mają podobne znaczenie. Wróciłem do tomu z lat 1960–1969. Ten tom wyróżniam od dawna. Dni w Marsylii w cieniu śmierci Jasia Tarnowskiego, Nieborów i wizyty u księcia Janusza Radziwiłła w dwóch pokojach na Mokotowie, na Bałuckiego, godne „Il Gattopardo” księcia Lampedusy! I rok 1966: „Pasja według św. Łukasza” 33-letniego Krzysztofa Pendereckiego. Nikt lepiej od Zygmunta Mycielskiego nie rozpoznał i nie zapisał na gorąco rewelacji, jaką dla muzyki europejskiej i polskiej miało to dzieło. Karol Berger w swojej „Potędze smaku” – opus magnum o muzyce nowoczesnej: „jak tylko zezwolono na serializm [wykreowany przez Darmstadt styl awangardy muzycznej] został on odrzucony przez najbardziej znaczących kompozytorów, którzy wyszli poza awangardyzm (emblematyczna pod tym względem pozostaje „Pasja” Pendereckiego) […]”.
Mija już 55 lat od pierwszego wykonania „Pasji” 2 kwietnia 1966 roku w katedrze w Münster w ówczesnych Niemczech Zachodnich. Wypisuję cytaty z Mycielskiego.
Piotr Kłoczowski
Zygmunt Mycielski
Münster, Schnellmann Hotel, 3 w nocy, 3 kwietnia [1966]
Słyszałem trzy próby i wieczorne wykonanie Pasji według św. Łukasza. Jestem zmiażdżony wielkością tego dzieła […].
Katedra była pełna, cicha, skupiona. Chyba parę tysięcy osób w jej nawach. Na wstępie kler wszedł procesjonalnie, po zakończeniu szli znowu za starym krzyżem. Kościół reżyseruje nieomylnie takie liturgiczne ceremonie. Wystarczy tu stara katedra, iść wolno, za krzyżem romańskim, zapalić świece przez całą wysokość absydy, hierarchia we fioletach, do tego 2000 lat tradycji i jej powód: ukrzyżowanie, ofiara. A potem uderzenie oktawy na g „O Crux, ave spes unica”. Dreszcz mnie wtedy przeszedł. Tak, jak kiedy chór woła „Herr!” na wstępie Johannespassion.
Nasze Millennium, ta muzyka, łzy mi napłynęły do oczu, odczułem wstrząs, ten dziwny, który dają takie dzieła.
Niedziela, 5 rano, 25 września [1966]
Festiwal. Nie mogę zasnąć po Pasji Pendereckiego w sali Filharmonii Narodowej. Tak pełnej, jakby się miała zawalić. Ludzie się bili przy wejściu, żeby wejść. Wykonanie z orkiestrą i chórem krakowskim pod dyrekcją Czyża, z Ładyszem i Hiolskim, jak w Münster i w Krakowie; zamiast Woytowiczówny Dorothy Dorow. Słyszę to szósty raz, licząc próby w Münster. Wrażenie nie słabnie. Znam dobrze każde chromatyczne „Christe”, powtarzane „Domine”, statyczną monumentalność, półtonowe wejścia głosów i figury instrumentalne. Wszystko, co wykonano na 16 koncertach festiwalu, staje się nieważne, wszystko małe, niemal głupie i niepotrzebne. Ta Pasja pojawiła się nagle, w roku naszego tysiąclecia. Jest prosta. Woła „O Crux”, „Deus meus – quare me derelinquisti?”, „Jerusalem” za Jeremiaszem, „Judica me, Deus” i „Miserere mei, Deus, quoniam conculcavit me homo” – „Zmiłuj się nade mną, Boże, bo depcze mnie człowiek: każdego dnia poniża mnie”. Wszystko jest dzisiejsze i wstrząsające […].