Kiedy jeździliśmy sto szesnastką z Żoliborza do miasta przejeżdżaliśmy obok tych baraków. Oparkanione, ciągnęły się wzdłuż Bonifraterskiej, jakoś między Franciszkańską, Sapieżyńską i Konwiktorską, którą to lokalizację ulic dawało się określić jedynie po rozpoznawalnych ruinach kościoła św. Jana Bożego. Poza tym spiętrzone gruzy zacierały nawet zarysy ulic i jechało się tak między nimi bez przerwy aż do Krakowskiego, tam już były jakieś sterczące ocalałe fragmenty, a dalej Uniwersytet, Pałac Staszica, kościół św. Krzyża – niemal prawdziwe miasto. Te baraki były intrygujące. Wyrastało ich coraz więcej długich, niskich, ponurych, z czerwonej cegły. Przypuszczaliśmy, że może jakieś budynki przyfabryczne, a może obóz pracy. Obserwowaliśmy je jedynie z okien autobusu, nigdy nie zapuszczaliśmy się z innej strony w te gruzy. Kiedy baraki wyrosły do wysokości drugiego piętra, pokryto je dachem i wtedy nagle okazało się, że są domami mieszkalnymi. Ich szpetota i chaotyczne rozstawienie nie przypominało jednak w niczym znanych nam z Żoliborza osiedli mieszkaniowych i wciąż sądziliśmy, że są to jakieś zastępcze, zakładowe czy przygotowawcze budynki, że nie sposób mieszkać po prostu w czymś takim i wśród ciągnącej się kilometrami ceglanej pustyni. I wtedy właśnie po szalonych perypetiach, po atakach absolutnego zwątpienia i przebłyskach nadziei, które zna każdy warszawiak, nie wierząc jeszcze własnemu szczęściu – dostaliśmy mieszkanie. Przydział opiewał na ul. Franciszkańską 2/4 lokal nr 28, blok drugi. Natychmiastowy rekonesans ustalił bez wątpienia: to były właśnie te baraki. Z przydziałowym papierkiem wpuszczono nas na oparkaniony teren.
Ten blok był ostatni licząc od Bonifraterskiej, ostatni na możliwym do zabudowania terenie, gdyż tuż za nim zalegały potężne zwały zburzonej fabryki Fiata. Gigantyczne obwisy żelbetowej konstrukcji sięgały ponad dachy ceglanych barakowych domów. W innych miejscach otwierały się otchłanie fundamentów, czarne skaliste czeluście o poszarpanych brzegach.
Mieszkanie było jednak jasne, czyste i wydawało się olbrzymie. Wydawało się, szczerze mówiąc, prześliczne. Własne mieszkanie. Nawet jego barakowata powłoka przestała razić; już się myślało, że jak się otynkuje, położy chodniki, to tyle miejsca dla dzieci, można by zrobić zieleńce…
Mieszkaliśmy później w tym mieszkaniu długie lata. Trudne lata. Lata nieustannej harówki, ciężkich, męczących spraw publicznych i tysiąca drobnych codziennych kłopotów, odchowywania małych dzieci i ustalania spraw zawodowych. Nie było mowy o urlopie, o wyjeździe choć na kilka dni. Albo nie można się było wyrwać z pracy, albo jakieś choroby czy inne przeszkody domowe, albo po prostu – i najczęściej – nie było pieniędzy. Naokoło naszego osiedla niewiele się w tym czasie zmieniło. Po roku doprowadzono gaz, potem położono jeden wąski chodnik z okrawków płyt i otwarto jeden sklep spożywczy. Żyliśmy jednak nadal jak na wysepce oddalonej z jednej i drugiej strony od miasta przez morze gruzów. Na północ najbliższym miejscem był Żoliborz, na południe – Krakowskie. Na wschód – czasem z trudem przedzieraliśmy się do Wisły, na zachód nie zaglądało się w ogóle, gdzieś tam daleko zaczynało się odgruzowywanie pod teren Muranowa. Mieszkanie wykazało po jakimś czasie też mnóstwo defektów. Sypialiśmy w pokoju, którego okno wychodziło właśnie na ruiny Fiata. Teren naokoło był nieoświetlony. Nie było przecież ulic – wąski chodniczek prowadzący do Bonifraterskiej urywał się na wejściu do naszego osiedla. Poza mieszkańcami dwunastoblokowej wysepki nikt wieczorem nie zapuszczał się w te strony. Z boku przy ruinach Fiata stała jedna samotna latarnia. Nie wiadomo, dlaczego jedna, tam właśnie i bardzo wysoka. Światło miała mdłe i zimne, padające w kierunku ruin. Była chyba praktycznie nieprzydatna, ale nocą wyglądała jak namiastka księżyca w pełni. Takiego bliższego, domowego księżyca, na użytek tylko niektórych ziemian.
Kładliśmy się do snu dopiero głęboką nocą. Naokoło za oknami była ciemność masywna i nieprzenikalna i cisza przerywana tylko czasem bójką bezdomnych psów czy zawodzeniem zdziczałych kotów. Kiedy pogoda była spokojna dochodziły jeszcze z Dworca Gdańskiego odgłosy przetaczania pociągów, a potem rytm ich odjazdu, unoszący, śpieszniejszy, coraz bardziej daleki. Często ta kołysanka, to fonetyczne kolebanie unosiło wprost w sen, szybciej niżbyśmy chcieli, bo były to jedyne chwile, kiedy można było złapać własną myśl, własne marzenia lub zebrać się w sobie do następnych dni. Leżeliśmy więc, patrząc w niezasłonięte nigdy okno, obracając wolniutko, jak na zwolnionej taśmie, myśli i słowa, przenosiliśmy się w świat specjalny, splątany z jawy, snu i marzenia, jedyny i wyznaczany przez prawidła tylko tej chwili. Ale były przecież w tych nocnych godzinach czy kwadransach elementy stałe. Na przykład dźwiękowe tło jadących pociągów. Dobrotliwie w końcu kołyszące, wywoływało zawsze wzmożony moment nostalgii za oddechem podróży. Jeśli była wiosna, mówiliśmy w takich chwilach: jesienią pojedziemy do Zakopanego. Sami. Chociaż na tydzień. Mówiliśmy „jesienią”, bo już wiadomo było, że ani wiosną, ani latem nie będzie to możliwe. Jeśli była jesień, mówiło się: tej wiosny już koniecznie pojedziemy do Zakopanego. Może nawet już w lutym. Choć na tydzień. Sami. Mijał luty i wiosna i nie jechaliśmy do Zakopanego.
Właściwie była to sprawa w naszym środowisku nawet dość wstydliwa. Dorośli ludzie, którzy raz w życiu, dawno, byli przez kilka dni w Zakopanem, którzy nie mają pojęcia o górach. Nie to przecież było jednak głównym motorem nostalgii właśnie za Zakopanem. Były i motywy osobiste z tamtych dawnych paru dni, był to i symbol zupełnego oderwania się i wypoczynku, ale przede wszystkim był to wpływ ruin Fiata. Że właśnie nie las, nie woda – a Zakopane.
Przez nieosłonięte okno wtłaczał się do pokoju, wprost przed oczy masyw zwalisty, w którym czas zacierał drobne pokruszenia i kanty, zostawiając wielką leżącą bryłę powalonego cielska. Przez długi czas ten widok mroził przypomnieniem niedawnej grozy, ciążącym wciąż smutkiem rzeczy nieodwracalnych, majaczącym widmem z życia, które wciąż było w człowieku, choć czasem już nie wiadomo czy własne, czy cudze, jakby tylko przez kogoś dobrze znajomego opowiedziane i zilustrowane, tak już chwilami nieprawdopodobne i nierzeczywiste jak literacka fikcja, choć bardziej od wszelkiej możliwej literatury dojmujące. Kiedy wciąż trwały noce, w których koszmar senny przenosił nas w tamtą jawę i budziło rzeczywiste dławienie w gardle lub własny krzyk, kształt za oknem był prostym przedłużeniem snu, był komponującym się dopełnieniem, przeciągał ten moment, kiedy otwarte już oczy szukały sprawdzenia lub zaprzeczenia, sprawdzał jawą tamten sen z tamtej jawy, potwierdzał i dopiero palce wyczuwające gładkość prześcieradła czy odwrócenie wzroku, który napotykał wówczas któryś domowy sprzęt, odrywało zmysły, kazało im zaprzeczać snowi, komponować inną rzeczywistość.
Łagodnego znaczenia zaczął jednak najpierw nabierać kształt ów w chwilach przedsennych. Jedyna latarnia prószyła na niego światło nikłe i zimne, wydobywające zarys martwy i ponury, ale nie dramatyczny. Nastrój jego zmieniał się zresztą zależnie od pory roku, dnia i pogody. Inaczej wyglądał w pogodny dzień o zmierzchu, w skłóconym jeszcze dzienno-latarnianym świetle, inaczej bezgwiezdną nocą w chmurach, inaczej – bardzo czarny, połyskujący odbiciem światła w plusze jesiennej, inaczej przysypany trochę po wierzchu śniegiem, inaczej… Miał tyle wariatów, co każdy naturalny krajobraz. I w którymś, jak zawsze nie do zapamiętania, momencie co to się przecież stopniowo nakłada, później dostrzega i wreszcie dopiero na koniec uświadamia i formułuje, otóż w pewnym momencie spostrzegliśmy, że mamy za oknem pejzaż. I któregoś wieczoru, jedno z nas powiedziało: Popatrz jakie „to” jest podobne do Giewontu. W ogóle się nie mówiło już ani „ruiny” ani tym bardziej „ruiny Fiata”. Fabryka Fiata była już całkiem nierzeczywista, ruiny też coraz bardziej. Więc przez jakiś okres trwało nijakie „to”, by z kolei przemienić się w nasz Giewont. Obserwowaliśmy go jakbyśmy zyskali jakiś przywilej, jakieś wyróżnienie ze zwykłego miejskiego pejzażu. Niemal jak w prawdziwych górach wróżyliśmy pogodę z jego odblasków i aureoli wokół latarni. Kiedy przed snem wpatrywaliśmy się w okno łagodny górski kształt nie przywoływał już nawet marzeń o prawdziwym Giewoncie ani wyjazdowej nostalgii. Był to okres, w którym przestaliśmy też planować nasze wyjazdy i łudzić się od jesieni do wiosny i od wiosny do jesieni, ale przyszło to bez goryczy i poczucia rezygnacji. Możemy się starzeli po prostu, może była w tym samoobrona by przez ciągłą konfrontację i niezrealizowanie nie dać się zepchnąć we własnej świadomości do rzędu niewydarzonych, tych którym się nie udało, fajtłap ostatecznie, by obronić w sobie aprobatę dla jakiegoś własnego układu, własnych hierarchii, w końcu przecie nie wszystkich narzuconych koniecznościami, a w pewnym choć zakresie i wybranych. Góra za oknem była na pewno rekwizytem aprobaty, ale w końcu była to funkcja wtórna i wyspekulowana, ważniejszy od niej był spontaniczny odruch rzeczywistego spokoju, rzeczywistego zadowolenia, płynący z innych złóż, które nie wiadomo kiedy i jak w tym gorączkowym okresie narosły. Otępiające zmęczenie jeszcze często waliło nas w sen momentalny, ale i pełny, nieprzerywany koszmarami z innej jawy, a obudzeni w środku nocy patrzyliśmy na nasz Giewont jak na symbol przyszłego wypoczynku darowany nam teraz zadatek. Wierzyliśmy już pewnie i spokojnie, że kiedyś pojedziemy nie tylko do Zakopanego, ale i w dalszy świat, ustała wewnętrzna gonitwa. Naokoło naszego dziwacznego osiedla zaczęło się zaludniać. Nagle znaleźliśmy się na skraju najpiękniejszej dzielnicy Warszawy, staromiejskiego ciągu od Placu Zamkowego aż po PWPW. Niewidoczne za Giewontem rosły dwupiętrowe, stylizowane domki na Zakroczymskiej, rozkwitła Freta i Rynek Nowomiejski. Mówiliśmy już teraz, że mieszkamy na Nowym Mieście i wzbudzało to odruch zazdrości u ludzi. Kilkadziesiąt metrów zaledwie dzieliło nas od dzielnicy eleganckiej i wymuskanej na salon. Później i krąg ruin z innych stron osiedla zaczął się kruszyć i topnieć, a na jego miejsce przybliżały się nowe bloki, o wiele ładniejsze od naszych, z balkonikami, kolorowymi tynkami i parkietami. Tylko Giewont trwał niezmiennie, bo przecie przyznać trzeba, że nie jest proste zruszyć czy usunąć górę, po której miejsce zresztą pozostaje bezużyteczne, gdyż jej komory sięgają daleko w głąb ziemi. Wyjeżdżaliśmy i przyjeżdżaliśmy już wówczas wielokrotnie, wprawdzie nie do Zakopanego, ale nawet za granicę i za każdym powrotem witaliśmy Giewont tak, jak w dawnych powieściach wracający z wojażu panicz witał stary dąb czy lipę stojącą przed domem. Giewont tak się oswoił, że stał się prawie symbolem ciągłości i trwałości domu. Nocne odgłosy pomnożyły się o echa komunikacji na moście Starzyńskiego, niebo nabrało ciepłego, odrobinę rdzawego tonu od poblasku świateł, odcienia charakterystycznego dla nieba wielkomiejskiego, oświetlono też najbliższe ulice i zlikwidowano giewontowi księżyc. Coraz więcej, coraz bliższych znaków wskazywało, że mieszkamy w normalnym dużym mieście.
Aż któregoś dnia gospodarz osiedla obszedł mieszkania, wydał instrukcję jak należy zabezpieczyć okna i żeby nie bać się huku „bo będą wreszcie burzyć te ruinę”. To było latem. Gdy wróciliśmy do Warszawy pod koniec sierpnia przed naszym oknem rozciągał się kamienisty plac, a po jego drugiej stronie tyły kamieniczek przy Zakroczymskiej, efektowne i kolorowe. Trzeba było sprawić do okien zasłony, bo mimo odległości doskonale widzieliśmy teraz mieszkania sąsiadów z przeciwka, staliśmy okno w okno. Właśnie, jeśli stanęło się w oknie widać było już tylko te domki i mieszkania. Nocą pod oknami zaczęli przechodzić zabłąkani lub nietrzeźwi przechodnie. Natychmiast też przez plac powstała ścieżka „na skrót” do Zakroczymskiej. Sąsiedzi z osiedla witając nas po wakacjach między innymi nowinami dodawali nieodmiennie: no i wreszcie zdjęli te ruiny. Ciekawe co tu zrobią? Może zieleniec? Wstyd trochę było się przyznawać, że żal nam naszego Giewontu. Nocą na tle okna rysowała się siateczka zasłon, za nią rudawe, wielkomiejskie niebo, a na nim ciemna linia dachów z przeciwka.
Niezmiennie kładliśmy się spać późną porą, a położywszy się słuchaliśmy ciszy i patrzyliśmy w okno. Przysłuchiwaliśmy się też własnym myślom i tęsknotom. Myśli były coraz mniej osobiste, tęsknoty coraz bardziej ciasne. Urosła życiowa suma spraw dokonanych, a więc nieodwracalnych i to, co się już stało wykreślało coraz mniejszą ilość ścieżek na resztę czasu. Kurczyły się warianty dalszych wyborów, jeśli nie chciało się ośmieszyć przed samym sobą nieoględną łapczywością na wszystko, co ludzkiej myśli dostępne, ładną u dwudziestolatków, zabawną w drugie dwadzieścia lat później. Coraz częściej wypływał więc motyw: nasze dzieci, jak dorosną…, coraz rozsądniejsze, trzeźwo ograniczone, wysnute z konkretnych punktów dotychczasowego dojścia odejmowało się plany zawodowe, coraz mniejszy zakres spraw wyczytanych w gazetach doskwierał jak osobista drzazga. Patrzyliśmy w okna domów na przeciwko. W kilku z nich też czasem późno gasły światła, ludzie kładli się i patrzyli na nasze okna. Ich czas był też z pewnością po brzegi nocy wypełniony nie zawsze mądrym konkretem, tak jednak silnym, że z pewnością położywszy się, jeśli nie zasypiali od razu, ich myśli krążyły wokół konkretów, wokół jedynej istniejącej jawy.
Czasem tylko nagły krótki błysk, mały zryw powstawał na nowo w chwili beztroski i tego wieczornego odpływu spraw codziennych – można by się jeszcze nauczyć całej fizyki i astronomii, można by opanować języki Wschodu i poznać nie przez reportaże tych ludzi, z którymi Europa, zaraz w następnym pokoleniu będzie musiała blisko pracować, warto by napisać książkę o genezie, kierunkach i perspektywach muzyki współczesnej (to ta fraza z Berg contra Webern), warto by prześledzić… Warto. Warto. Na pewno warto. Ale zaraz, jak głowa na poduszkę, opadały te myśli przyciśnięte rozsądnymi, realnymi sprawami – bo przecież nie masz już dwudziestu lat, bo przecież, jeśli chcesz zrobić w ogóle cokolwiek… bo przecież nie można tylko tak po wierzchu lizać życia, a i tak się całej powierzchni nawet nie obliże. Błyski gasły, zdmuchnięte od wewnątrz i wraz z odrobiną żalu napływała z wielkomiejskiego nieba za oknem nostalgia za zgaszonym księżycem-latarnią, za usuniętym Giewontem-ruiną, za tymi towarzyszami naszych nocy z granicy jawy i snu, złego snu i gorączkowego marzenia, nienasyconej tęsknoty i tępego zmęczenia fizycznego, zrywów wyobraźni i codziennej biedy. Regularny geometryzująco-nowoczesny rysunek siatki zasłon na oknie wprowadzał jednak w myśli szybko rytm monotonnie spokojny i zasypialiśmy snem ludzi o ustabilizowanym przez obowiązki i świadomy wybór życia, snem naszych sąsiadów zza okien z przeciwka, snem miasta o kompletnych, zamieszkałych domach i prawidłowych, wytyczonych ulicach.
WANDA LEOPOLD
podała do druku Honorata Sosnowska