Nie rozumiałem, skąd te zachwyty na widok "Księcia wśród lilii", skoro z oryginalnego fresku odkrytego przez Evansa zachowały się tylko łydka, część uda, fragment klatki piersiowej ze zgiętą w łokciu prawą ręką i niewielka część bicepsa lewej ręki. Niczym Gałkiewicz z "Ferdydurke" nie umiałem pojąć, „jak zachwyca, jeśli nie zachwyca”. Cień nie spuszczał ze mnie oka, licząc na to, że nie poprzestanę na cytowaniu jego własnej książki. Nie zawiodłem go, bo odrobiwszy wcześniej zadaną mi przez niego lectio, „pogrzebałem w literaturze przedmiotu”, by dowiedzieć się czegoś więcej o niejakim Émile’u Gilliéronie.
Powtórzyć pieszo, z plecakiem na plecach, trasę wiodącą z Monte San Savino do Sieny, przemierzyć krainę oliwek i winogron, których zapach czuję, wędrować po ciągnących się aż po horyzont wzgórzach z niebieskawego tufu i ujrzeć Sienę o zachodzie słońca z jej minaretami wyglądającymi jak te z doskonałego Konstantynopola, dotrzeć do miasta nocą, bez pieniędzy, samotnie, spać przy fontannie, być pierwszym na Campo w kształcie dłoni, która oferuje nam największe, po Grecji, z dokonań człowieka. [...] Chciałbym, żeby na starość dane mi było wrócić na tę drogę do Sieny, której nic na świecie nie dorówna, i umrzeć tam w rowie, otoczony jedynie życzliwością nieznanych mi Włochów, których kocham.
Opowiem o pocztówce, którą dostaliśmy od Vittore. Dotarła do nas (adresatów było dwoje: Donna Anna e Don Giovanni) na przełomie wiosny i lata w Wenecji, w Palazzo Ducale, gdzie kończyła się właśnie duża wystawa Carpaccia. Na pocztówce, w jej dolnej części, Vittore namalował dwie weneckie damy, nieco znudzone, myślami daleko poza tu i teraz, zapewne tam, na lagunie, gdzie ich mężowie polują na wodne ptactwo. Scenę polowania Vitttore odtworzył w górnej części pocztówki.
Poznałem Gienka Rawskiego w 2006 roku dzięki Bogumile Berdychowskiej, która zaprosiła mnie na spotkanie z grupą artystów ukraińskich przebywających wówczas w Warszawie na półrocznym stypendium Gaude Polonia. Zaprzyjaźniliśmy się szybko i ta przyjaźń trwa do dzisiaj. [...] Widziałem się z nim w Krakowie, gdzie w 2016 roku wspólnie w Wołodymirem Kostyrko miał dużą wystawę w Międzynarodowym Centrum Kultury. Pokazywał na niej kilka obrazów z cyklu "Iliada", który zaczął malować dwa lata przed Majdanem. Przeniósł opowieść Homera do Lwowa, modelami czyniąc swoich przyjaciół i kolegów, lwowskich artystów.
Swoim dziełem Ewa Bieńkowska zbudowała tratwę lub wręcz arkę, na której ratunku szukać mogą ci wszyscy, co starają się porządkować siebie ponad ciemnością i bezładem własnej psyche i nie zamierzają pogrążyć się w odmętach oceanu względności i zaniku hierarchii. Za co laureatce należą się nie tylko słowa laudacji, ale i zwykłej ludzkiej wdzięczności.
Przywołałem tu wspomnienie o akwarelach Kazimiery, o Józefie Adamie oraz Bolesławie nie po to, by pytać o intencje, jakimi się kierowali: Kazimiera, kiedy sięgała po pędzel i kopiowała Grottgera; Józef Adam, kiedy ukrywał przed Rosjanami powstańczą broń w piaseczyńskim magistracie; Bolesław, który ledwo wrócił z jednego zesłania, a już pakował się w kłopoty, całkiem świadomie, wiedząc, że ryzykuje kolejną zsyłką... Mój własny ojciec, Jerzy Kłoczowski, mając lat dziewiętnaście, brał udział w powstaniu warszawskim. We wrześniu 1944 roku stracił prawą rękę podczas ataku na Królikarnię. Po wojnie skończył studia historyczne, wykładał przez lata na KUL. Doskonale wiedział, jak wyglądały realia polityczne latem 1944 roku w Warszawie. Zawsze powtarzał mnie i moim starszym braciom oraz obu siostrom: „Nawet gdyby nie nadszedł rozkaz, wyszlibyśmy na ulicę”. Tak to zapamiętałem.
W naszym rodzinnym archiwum zachowała się szczęśliwie do dziś cenna pamiątka: laurki, jakie dzieci Józefa Adama składały każdego roku ojcu (a wcześniej także matce) na imieniny. Wnuk Józefa Adama, Eugeniusz, zapamiętał postać swego dziadka dzięki opowiadaniom cioci Bronisi, jak ją nazywa we "Wspomnieniach"…: „Poza urzędowaniem - pisze - brał różne prace do wykonania (...). Opracowywał różne sprawy i pisał o nich relacje zawsze porządnym, czytelnym, wspaniale wyrobionym pismem, używając tylko gęsich piór. Ciągnęła go zawsze wieś: w długich butach, z fuzją, wędką lub woreczkiem na raki czy koszem na grzyby lub leśne jagody prawie przez cały rok wyruszał do dnia przed urzędowaniem albo w przedwieczornej porze w lasy […] Strzelać umiał znakomicie, znał niezawodne sposoby, żeby ryby brały, każdy kawałek lasu w co i raz innym sezonie dostarczał mu owoców i grzybów. Dzieci wybiegały naprzeciwko ojca, gdy wracał z tych wszechstronnych łowów i pomagały dźwigać zające, kuropatwy czy grzyby”.
Tam, gdzie mieszkam od kilku lat, czyli w małym dworku w Bogdanach Wielkich, małej wsi położonej na północnych rubieżach Mazowsza, a zarazem miejscu urodzin mego dziadka Eugeniusza (1897-1985) i mego ojca Jerzego (1924-2017) oraz jego dwóch braci, Zbigniewa (1929-1984) oraz Jana Andrzeja OP (1937), zaszczytne miejsce na jednej ze ścian w pokoju stołowym zajmuje sześć dużych akwarel malowanych przez moją prababkę Kazimierę Kłoczowską według Grottgera. Kopie liczącego w oryginale dziewięć rysunków cyklu "Polonia" zdobiły salon bogdański do 1939 roku. Przechowane w czasie wojny w Krzynowłodze Wielkiej, powędrowały następnie z dziadkami do Poznania, gdzie zamieszkali po 1945 roku, by po latach powrócić tam, gdzie powstały, czyli do odzyskanych w 1996 roku przez naszą rodzinę „nowych” Bogdan.
Juliusz Feldhorn pisał wiersze i powieści, [...] przekładał również sonety Dantego, poezję Verlaine’a, Rimbauda, Goethego, utwory poetów serbskich i rosyjskich; pisał artykuły naukowe poświęcone motywom żydowskim w literaturze polskiej i światowej; ukończony w 1939 roku rękopis popularnego zarysu historii sztuki jego autorstwa mógł ukazać się dopiero po 1956 roku [...]. Dowiedziałem się również, że żoną Juliusza Feldhorna była Stella z domu Landy, tłumaczka m.in. Johna Galsworthy’ego. Zginęli tego samego dnia, w centrum Wieliczki, schwytani w tej samej obławie…
Przypominam sobie, jakie myśli kłębią się w głowie księcia Myszkina po tym, jak w mieszkaniu Rogożyna zobaczył reprodukcję obrazu Holbeina: „Rogożyn to nie tylko namiętna dusza, to jednak również bojownik: chce siłą odzyskać swoją utraconą wiarę. Owa wiara potrzebna mu jest teraz ponad wszystko... Tak! wierzyć w cokolwiek! wierzyć w kogokolwiek! Jaki jednak dziwny jest ten obraz Holbeina!...”.
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.