Jest to ostatnia książka Wojciecha Karpińskiego wydana za jego życia. Skończył ją krótko przed śmiercią, która nastąpiła 18 sierpnia 2020 roku. Projekt wertowania starych numerów „Kultury” nie dziwi tych, którzy znają eseistykę Karpińskiego. Czyż nie wracał szczególnie często do tych pisarzy polskich, których los związał z paryskim miesięcznikiem? Mówię „los”, bo kto decyduje się na emigrację, ten rzuca wszystko na jedną szalę, ten powierza się losowi. Zanim Karpiński sam został egzulem po grudniu 1981 roku, zanim sam osiadł w Paryżu, upatrywał w kondycji emigranta wyjątkową szansę zdobycia suwerenności wewnętrznej, a to jest przecież podstawowy warunek twórczości. „W polskim romantyzmie – pisał w przedmowie do tomu Konstantego A. Jeleńskiego Zbiegi okoliczności – zagrożenie odczuwano przede wszystkim jako zewnętrzne, jednej wspólnoty przez drugą; literatura emigracyjna stanowiła narodową protestację. W naszej epoce zmagania toczyły się i toczą nadal o swobodę indywidualnego umysłu. Współczesna literatura emigracyjna broniła jednostki, jej pamięci i wyobraźni” [podkr. A.St.K]. Za Jeleńskim nazywał pisarzy, którzy zgromadzili się wokół „Kultury”, „szkołą rzeczywistości”, za Gombrowiczem „szkołą swobodnego głosu”, za Miłoszem twórcami „czwartej polszczyzny”.
„Kultura” była dla Wojtka doświadczeniem formującym. U schyłku lat pięćdziesiątych, kiedy przeczytał pierwszą książkę Instytutu Literackiego, Giedroyc postrzegany był przez władze PRL jako działacz polityczny na usługach Stanów Zjednoczonych, propagandysta zimnej wojny etc. Również wielu intelektualistów krajowych, skądinąd dystansujących się wobec reżymu komunistycznego, widziało w „Kulturze” placówkę, której głównym celem, a może i zadaniem zleconym przez Amerykanów, jest podkopywanie ideologicznych fundamentów komunizmu. Karpiński, który w swojej twórczości od tematów politycznych bynajmniej nie stronił, jako jeden z pierwszych (a może po prostu pierwszy) dostrzegł artystyczną doniosłość przesłania „Kultury”, jej personalistycznego ducha.
Czy nie zaczęło się to już w szkole średniej, w warszawskim Liceum Reytana? Pierwsze wspomnienie lektury książki pisarza emigracyjnego pochodzi z roku 1956, kiedy trzynastoletni Wojtek czytał na dwie pary oczu ze starszym bratem Jakubem Zniewolony umysł. Trzeba się było śpieszyć, bo tom w szarej okładce wypożyczony był na jeden wieczór. W klasie maturalnej Karpiński chodził do Biblioteki Narodowej (wówczas w tymczasowej siedzibie na Rakowieckiej) czytać prohibita. Jego powierzchowność cherubina musiała uśpić czujność personelu, bo dopiero po dwóch tygodniach odmówiono mu realizowania zamówień.
Maisons-Laffitte odwiedził po raz pierwszy w roku 1965. Rozmawiał nie tylko z Giedroyciem, ale i z Zygmuntem Hertzem, który go sportretował w liście do Czesława Miłosza: „Jest tutaj młody chłopiec, syn Zbyszka Karpińskiego, Wojtek, 22 lata, ukończona romanistyka, zaczęta filozofia. Śliczny chłopiec na optykę i bardzo «smaczkowaty»: Genet, de Sade, z Polaczyszków oczywiście Gombrowicz. I rozmowy o Tobie, wielki admirator Twoich wierszy: «Ten pierwszy wiersz w Guciu zaczarowanym to majstersztyk, to najlepsze, co Miłosz kiedykolwiek w życiu napisał, nie powinien więcej pisać, nic lepszego nie zrobi»”. I w kolejnym liście: „Szalenie mnie śmieszy ten Stempowski w nowym wydaniu, marnujący się w dorzeczu Wisły. Pomyśl, w jaki sposób można by go wyciągnąć z tego zapowietrzenia”.
Reakcja na Gucia zaczarowanego zapowiada wielkiego czytelnika. Impulsywność mija z wiekiem, a przekonanie, że lektura należy do najważniejszych doświadczeń, jak miłość i pragnienie, samotność i melancholia, pozostaje.
Lektura poematu Gucio zaczarowany w roku 1963 została w książce odnotowana: „Odebrałem go wtedy – pisze Karpiński – jako moment spełnienia twórczości Miłosza, gwiezdny moment literatury polskiej. Jego początkowe linijki zapadły we mnie na zawsze:
Pochyłe pola i trąbka.
Ten zmierzch i nisko leci ptak, i błysły wody.
Rozwinęły się żagle na blask za cieśniną.
Wchodziłem we wnętrze lilii mostem złotogłowiu.
Dane było życie, ale niedosiężne.
Od dzieciństwa do starości ekstaza o wschodzie słońca.
Karpiński, choć doktor filologii romańskiej, nigdy nie czytał (ani nie pisał) jak literaturoznawca. Czytał na własny rachunek, zadając dziełom pytania przede wszystkim prywatne. Najwyżej cenił „książki zbójeckie”, które raz przeczytane nigdy już swoich czytelników nie opuszczają, „prześladując” ich przez całe życie. Polscy autorzy książek zbójeckich zajmują w 120 dniach „Kultury” poczesne miejsce: Gombrowicz, Miłosz, Jeleński, Czapski, Stempowski, Herling-Grudziński. Ale wśród nazwisk zaskoczenie – Wacław A. Zbyszewski. Nie wiedziałem, że Wojtek tak wysoko cenił Zbyszewskiego. Dla mnie był on przede wszystkim publicystą, bywał błyskotliwy, frapujący, ale na krótką metę. Jego fajerwerki szybko gasły. Przyznaję, że pisał stylem żwawym, ale podejmowane przez niego tematy często wydawały mi się drugorzędne, marginesowe. Kiedyś przeczytałem jego relację z podróży do Hiszpanii i Portugalii w roku 1947. Zaskoczony byłem powierzchownością obserwacji, bylejakością stylu, Zbyszewski nie miał ochoty wznieść się ponad poziom przeciętnego bedekera. Były tematy, do których odnosił się z całkowitym lekceważeniem. Należała do nich Ukraina. W wybranym przez Wojtka fragmencie czytamy: „Rosja do Europy nie należy cywilizacyjnie, a cywilizacja jest ważniejsza i trwalsza od etnografii, i ona powinna dyktować granice, a nie odwrotnie. Europa będzie się zawsze kończyć na wschodnich granicach Polski, czy te będą nad Dnieprem, na linii ryskiej czy nad Bugiem”. Już wiemy, dlaczego Giedroyc zapowiedział Zbyszewskiemu, że nie będzie drukował jego artykułów na temat Europy Wschodniej. Dla Zbyszewskiego, który sam pochodził z Podola, Ukraina i Białoruś, a może i Litwa, nie miały samoistnego znaczenia. Jako publicysta polityczny ustępował pod każdym względem Juliuszowi Mieroszewskiemu.
Niemniej przyznaję Wojtkowi rację, że niektóre pointy Zbyszewskiego bywają wyjątkowo trafne. W artykule z roku 1947 wspominał spotkanie z prof. Uniwersytetu Jagiellońskiego Adamem Heydlem w Wilanowie. Heydel zwrócił uwagę, że park kończy się zagonami kapusty, nie dochodząc do Wisły. „Każdy inny monarcha – powiedział Heydel – doprowadziłby ten park do rzeki. Czy te szpalery nagle urywające się w kapuście nie są symbolem Polski?”. I dopowiedzenie Zbyszewskiego: „Polska jest krajem snów o potędze, dum o hetmanie, wielkie zamiary, plany, słowa – a potem wszystko się urywa w kapuścisku […] Wszystko się rozłazi, nie umiemy niczego doprowadzić do końca”.
Rozdział Polityka zaczyna się fragmentem z trzeciego tomu Dziennika Gombrowicza. Potem następują teksty Wierzyńskiego, Wata. Dopiero na trzecim miejscu pojawia się fragment z Juliusza Mieroszewskiego. Pochodzi z tekstu Dwa fortepiany z roku 1957 i traktuje o zadaniach politycznych kraju i emigracji. Jest to artykuł ważny nie tylko z powodu tematu, ale i dla sposobu, w jaki autor mówi. Mieroszewski umiał połączyć błyskotliwość wywodu z jasnością myśli, przekonywał nie tylko argumentami, lecz i stylem, doborem słów, frazeologią, składnią, kompozycją. Kto pisze tak świetną polszczyzną – myśli czytelnik – musi mieć coś ważnego do powiedzenia.
Te zalety pisarstwa Mieroszewskiego (bo już przecież nie tylko publicystyki) najjaśniej błyszczą w esejach. Kiedyś przeczytałem wszystko, co napisał – prawie wszystko, bo nie dotarłem do jego angielskich powieści. W trakcie lektury rósł mój podziw i wdzięczność dla pisarza, który wyrzekł się fabuły, ale nie wyrzekł się standardów intelektualnych, urody stylu, ekspresji własnego świata wewnętrznego.
We wprowadzeniu do rozdziału Wojtek napisał: „Gdy myślę o tekstach w „Kulturze” pozwalających pełniej odnaleźć swoje miejsce w polis, w sferze politycznej, w zbiorowisku ludzkim, odetchnąć pełniej «powietrzem wolności», wybić się na wewnętrzną suwerenność, w pierwszej kolejności przychodzą mi do głowy fragmenty Dziennika Gombrowicza, szczególnie niezwykły opis jego Wielkiej Podróży Transatlantyckiej”. Po takim wstępie ja bym wymienił pół tuzina utworów Mieroszewskiego (na przykład esej Niemcy). Gombrowicz – artysta odważny, a nawet zuchwały, indywidualista i zarazem wynalazca formuły Kościoła Międzyludzkiego – na pewno godny jest miana mistrza życia we wspólnocie. Mieroszewski był skrajnie odmienną osobowością pisarską, zupełnie inaczej układał swoją relację z czytelnikiem, niemniej również on kładł nacisk na konieczność wypracowania w kulturze polskiej wzoru autonomii duchowej jednostki. Mieroszewski, tak jak Gombrowicz, wiedział, że takiego wzoru, który powinien był powstać już w renesansie, nie ma. Jest wzór postawy konserwatywnej, bardzo rozpowszechniony, wzór postawy łatwiejszej, bo dezawuującej krytykę, a zachęcającej do konformizmu. Wzoru autonomii duchowej bardzo nam brak, bo każdy Polak musi sam borykać się z tym problemem. Rozmowę z Wojtkiem na ten temat wciąż odkładałem na później.
Na własny użytek nazwałem „120 dni Kultury” brewiarzem. W tradycji katolickiej brewiarz to podręczny modlitewnik do odprawiania codziennej liturgii godzin. Dla chrześcijan najważniejszymi wypowiedziami, jakie można sformułować w języku, są modlitwy. Mają one podtrzymywać więź człowieka ze Stwórcą. W XX wieku taki status stał się udziałem literatury. Moje modlitwy wyszły spod pióra Miłosza, Stempowskiego, Czapskiego, Gombrowicza, Mieroszewskiego. Odmawiam je codziennie, aby znów poczuć pod stopami ziemię, aby uświadomić sobie, jak długi dystans dzieli mnie wciąż od celu.
ANDRZEJ STANISŁAW KOWALCZYK
Wojciech Karpiński „120 dni Kultury”. Red. Mikołaj Nowak-Rogoziński. Biblioteka Mnemosyne. Gdańsk, słowo / obraz terytoria, 2021. Aby zamówić kliknij tutaj