Zaczyna się zawsze od trudu oczekiwania. Czekać skutecznie to znaczy zamienić nadzieję na święte przekonanie. Coś przyjdzie, poczujesz i wyprawa się zacznie. Podróż czyli pytanie o końce cywilizacji.
Tym razem wyglądanie nostalgii w oksfordzkich pubach. Drewniane, trzeszczące klity, w których miarą czasu jest pinta. Ciasne siedliska tubylców unoszą się dziś nad szczątkami innowierców. Kilkaset ofiar Krwawej Marii płonęło tu żywcem. Ogień pochłaniający ludzi na stosie miał oznaczać powrót katolickiej Anglii. Parę wieków później przesypujące się pod brukiem prochy rzekomych heretyków są atrakcją turystyczną. Oksford to chodzenie po trupach, picie i czekanie. Jak niby nigdy. Jak niby nic.
Latem jest tu inaczej. Dominuje akcent amerykański, więcej jest też Azjatów, zawsze wygodnie odzianych, robiących rekonesans z myślą o przyszłości swoich wielojęzycznych pociech. Odmiennie myśli się o tutejszym uniwersytecie, gdy bierze się pod uwagę, że kobiety mogły tu pobierać nauki dopiero od końca XIX wieku.
W czasie akademickiej przerwy nie ma głośnych młodzieńców w tweedowych gajerach. Z akademików znika zaduch, pokoje są puste i smutne. Nieuchronna cykliczność turnusów nie daje kolorowych nadziei – przypomina jedynie o przemijaniu i straszy tych, którym w cyklu powinęła się noga.
Niedrogo i sprawnie jedzie się tu autobusem z londyńskiego dworca. Poza walizkami podróżni miewają ze sobą futerały z rakietami do tenisa. Z okien kilku akademików można wskoczyć prosto na kort. W lipcu nikt jednak nie sunie po mączce. Na ogrodzeniu wiszą białe zużyte trampki z pomarańczową, zamączoną podeszwą. Czekają na właściciela, który już tu nie wróci.
Przewodniczka wskazuje okienko na drugim piętrze – lokum Tolkiena. Dalej budynek, w którym kręcili film o przygodach Harry’ego Pottera. A w tamtym bistro podają najlepszy poncz, „europejski”. Tak, to padło wyraźnie. Ten poncz jest z innego świata.
Pozwalając sobie na chwilową wygodę niedużych oczekiwań, można jednak czasem doczekać się wrażeń silnych. Wyssany z mlekiem matki separatyzm niepoprawnych wyspiarzy okazuje się katalizatorem tęsknoty europejskiego przybysza. Proste zdanie o napoju z arakiem przypomina, że jesteśmy poza kontynentem. I już goni, już szczerzy się za plecami czarny anioł porzuconej Europy.
Im dalej na „zachód”, tym bliżej na „wschód”. Tym bliżej kadrów zapamiętanych i wyobrażonych. Bliżej ludzi, których podobnie trawił nienawistny ogień historii. Zaczyna się podróż właściwa. Podróż do przeszłości, której nie można poznać. Do innowierców z moich stron.
Oksford staje się osowiały i z poruczenia ducha wracam do Londynu, gdzie muffiny, szanse i niepewni sprzymierzeńcy. Tu zawsze kusi, by korzystać z dobrodziejstwa niewiedzy. By zapomnieć, że liczy się tylko minione.
Londyn, wbrew woli mojej i miasta, pozostanie na zawsze przestrogą. Serdeczną, dosadną, żałobną. Stąd poleciał ten list. Do Europy i do świata. Stłumiony krzyk.
W 1961 roku w Londynie Leopold Buczkowski przygotowywał swoją wystawę. Niedługo. Dość jednak, by prowadzić stąd korespondencję. Pierwszego maja napisał krótki list do Zygmunta Hertza, który kończył słowami: „Za dwa tygodnie wracam do kraju, […] w nadziei, że dzieci moje, spłodzone z «Żydówką», nie będą strzelane po polu jak psy. Zajadając ananasy – pamiętajcie o tych czasach”.
Siła ewokacji tego zdania powala i nawet codzienna myśl o Shoah nie uchroni przed wstrząsem, nie złagodzi ciosu, jaki zadaje wyobraźni takie napomnienie. Ananasy wypadają z rąk, tak jak wypaść musiały bezgrzesznemu Hertzowi w roku 61.
Wracam z codziennej podróży. Londyn – przypadkowy, przelotny i niezawiniony – już zawsze będzie tylko miejscem spisania tego memento.
PAWEŁ BEM