Anna Arno napisała wspaniałą biografię Paula Celana, ale ja nie o tym. W trudnym czasie wojny, dzięki rozdziałowi o Czerniowcach, który otwiera jej książkę, mogłem znowu poczuć zapach i klimat stolicy Bukowiny – miasta, które jest moim love story.
Czerniowce leżą na końcu świata, są ładne i brzydkie zarazem, jakby stworzone dla ludzi, którzy kochają sprzeczności, dlatego prawdopodobnie to tu dekadę temu powstał pomnik Franciszka Józefa, cesarza państwa, co wiemy od Musila, składającego się z przeciwieństw.
W stolicy Bukowiny duch Cekani jest mocno wyczuwalny (kto by w ogóle chciał przepędzać dobre duchy) w nieśpiesznym i trwałym rozwoju we własnym tempie. Tego, co zostało z przeszłości nie można się łatwo pozbyć, a Czerniowce melancholijne są w niej osadzone. Nic staje się tutaj czymś, a na każdym kroku widoczne są cienie dawnych czasów, rozpad i przyszłość, ścieranie się tego, co było i tego, co będzie.
Piękno trwania mimo wszystko jest niezaprzeczalne. Czerniowce przypominają dzieło sztuki wystawione na działanie czasu. Miasto istnieje bowiem na rubieżach map i jest „nie po drodze”. Leży od dawien dawna przy granicy, na wzgórzu, otulone Prutem i okolicznymi lasami, niezbyt rzucając się w oczy. Daleka placówka między niczym, czyli wszystkim.
Stolica Bukowiny była rządzona przez Turków, Austriaków, Rumunów, Sowietów, Ukraińców. Nie poddała się żadnemu stylowi, jest architektonicznym centonem, palimpsestem wspomnień i zabudowań. Zamieszkała przez wiele nacji, przedstawicieli różnych kultur i religii, stała się miastem wszystkich i nikogo zarazem.
Jest moim miastem, do którego najczęściej wracam myślami. Na pytanie, gdzie chciałbym teraz się znaleźć (nie zamieszkać, nie spędzić tam życie, ale znaleźć się) odpowiadam zawsze: Czerniowce.
Najbardziej lubię drogę od północy, przez Tarnopol, Czortków i Zaleszczyki, długą, kilkugodzinną podróż elektryczką przez nagrzane pola, kiedy tory chwilami wznoszą się i opadają, wiją wokół tutejszych miasteczek. Wędrując wypiłem tam baseny piwa, przeszedłem te okolice wzdłuż i wszerz, spędziłem z ich mieszkańcami długie godziny, ale zawsze ciągnęło mnie jeszcze bardziej na południe, żeby przekroczyć Dniestr. Wysiadałem z elektryczki na dworcu w Zaleszczykach i jechałem dalej busem, aby po pięciu minutach z mostu widzieć wąwóz, rzekę i plażę, które zostawały za mną, a ja zbliżałem się z każdym kilometrem do Czerniowiec.
Dworzec kolejowy w mieście, jak każdy cesarski dworzec w Galicji i Bukowinie (od Tarnowa, przez Przemyśl, po Lwów i Iwano-Frankiwsk) jest niezwykły i podobnie jak każdy dworzec na tych terenach jest sumą przypadkowości, błędu matematycznego i wrogości wobec ludzi (nie inaczej jest tutaj).
W stronę dworca skierowany jest poradziecki czołg, stojący na cokole. Cesarskie piękno kontra kilkanaście ton żelastwa osadzonych na betonie. Liberalna zgodliwość i melancholijna zgoda na przemijanie przeciwstawione nagiej sile wypełnionej pociskami. Podporządkowanie idei człowiekowi, a człowieka idei. Środkowoeuropejska dezynwoltura przeciwstawiona wschodniemu terrorowi. Czerniowce zawsze były na granicy, tutaj stykały się rubież i przeciwieństwa.
Dlatego Gregor von Rezzori, ten obywatel Austro-Węgier, Rumunii, ZSRR, Niemiec i Włoch, urodzony w Czerniowcach, pisał: „Jesteśmy […] obywatelami świata złożonymi z tylu przeciwieństw, że w porównaniu z nami Amerykanie muszą się stoczyć do roli materialistycznych tępaków. Dzięki temu stajemy się obywatelami świata, i to w sposób najbardziej skrajny i niebezpieczny, z racji naszej bezgranicznej tolerancji”.
Z dworca można iść, gdzie się żywnie chce, kręcić się w koło, spacerować i patrzeć; w głowie mogą kłębić „się pijackie ryki, filologiczne spory, duma, upokorzenia, literackie cytaty, pieprzne dowcipy, nienawiść, samotność, pobożność, czystość intencji, rozpacz…”, świadomość, że każdy „jest zdany na własną samotność, zarówno człowiek, jak miasto”. Być jak ten pijak, który nie słyszy „rozbrzmiewającego w oddali skargą i tęsknotą odgłosu pociągów, które opuszczają miasto Czernopol, aby samotnie podążyć ku utraconej krainie, czyli innej samotnej i niezależnej, utraconej i tęsknotą naznaczonej rzeczywistości”.
Nie trzeba jednak do kogoś należeć, można być bezpańskim, jak psy przechadzające się po tym mieście. Człowiek i miasto mogą być niczyje i wielu zarazem, składać się z przeciwstawieństw, piękna i brzydoty, przeszłości i teraźniejszości, które raz dzielą, innym razem łączą. Czy da się to wytłumaczyć? Nie sądzę, trzeba to wychodzić i szukać odpowiedniego języka, a raczej odpowiednich języków.
Tak, bycie w tym mieście, podobnie jak wspominanie o nim, może doprowadzić do pomieszania języków. I można jedynie bełkotać.
Palaksz, palaksz.
DAWID SZKOŁA