Zaczęło się od wieloskładnikowej sałatki. Zaklęta w jej włoskiej nazwie Macedonia była dla autorki pierwszym zetknięciem z Bałkanami. Diana Pinto od dzieciństwa dzieli duszę między trzy języki: włoski, francuski i amerykański angielski. Wiersz, który ogłaszamy pochodzi z niepublikowanego cyklu „Balkan Maze” („Bałkański labirynt”) i też jest wielojęzyczny. Nostalgicznie i żartobliwie, „od kuchni” Pinto opowiada o budzeniu się geopolitycznej świadomości. Jest wrażliwa na obciążone historią słowa, choć, jak łatwo się domyśleć, z włoską macedonią sprawa ma się tak jak z naszą fasolką po bretońsku, która jest w Bretanii zupełnie nieznana.
„Balkan Maze” to trzeci cykl poetycki wybitnej historyczki Diany Pinto: poprzednie to „Lithuanian Palimpsest” i „The Polish Möbius Strip”. Z tego ostatniego pochodzi wiersz poświęcony Jackowi Woźniakowskiemu, który ukazał się już w „Księdze przyjaciół”.
Anna Arno
Diana Pinto
Macedonia
Rzymska trattoria, rześki dzień latem: lśniące metalowe
klipsy podtrzymują nieskazitelny biały obrus;
butelka San Pellegrino i karafka białego wina
stoją jak u Morandiego obok koszyka z pieczywem.
Mam sześć lat i przed przeprowadzką do Ameryki, to jest mój dom.
Leniwa chwila na Piazza del Popolo: miłe przekomarzanie
rodzinne wspomnienia przerywane metalicznymi odgłosami
dorożki; oślepiony kelner przed słońcem
poprawia markizy. Pora deseru: Signori, oggi abbiamo una
macedonia freschissima da proporvi. Podają sałatkę owocową:
kosteczki brzoskwini i arbuza, truskawki, kulki melona,
idealne plasterki banana, jędrne winogrona, wszystko połączone
cukrem i sokiem z cytryny, przyjemnie kwaskowate: moje pierwsze
skojarzenie z Bałkanami. Zapytałam sama czy mi wyjaśnili?
Wyrafinowana kombinacja smaków nazwana na cześć historycznego regionu,
Macedonii, gdzie obok siebie żyją rozmaite ludy,
skąd wywodzą się ojciec i syn, Filip i Aleksander,
którzy podbili świat: słodkie owoce i grecka chwała
przeniesione do „mojego” Rzymu. Sałatka godna wielkich czynów;
klasycznej harmonii, hojnej, otwartej na wszystko różnorodności
Café de la Paix, mam dziesięć lat, rodzinny obiad
w drodze do Włoch z Ameryki. Paryż, jeszcze szary, cały w sadzy,
nawet Opéra jakby opuszczona. Zamawiamy côtes d’agneau,
delikatną francuską jagnięcinę, a maître d’hôtel, skłaniając się
sztywno dodaje: servies avec une macédoine de légumes.
Podają talerz z kosteczkami marchewki, ziemniaków i kalarepy,
ciętą fasolką szparagową, a pośrodku toczy się twardy
zielony groszek. Ani śladu cytryny, tylko kleks bladego masła
w tej przywiędłej układance. Kelner pyta, czy wiem, skąd wzięła się
nazwa i jest rozczarowany moją poprawną, choć smutną odpowiedzią.
Brutalne przebudzenie. Moja słodka letnia sałatka
teraz w jesiennej szacie, papka bez smaku:
nawet warzywa jakoś niedopasowane, wzajemnie sobie
szkodzą w nieudanej kulinarnej krainie. To byłoby na tyle
o szczęśliwej koegzystencji. Koniec z Aleksandrem i blaskiem Grecji.
Zmora mojego dziecięcego podniebienia, którą Włosi
nazywali – to nie był komplement– insalata russa,
a nieprzyjazne jarzyny w pełni na to zasługiwały,
i żaden słynny osiemnastowieczny francuski rodowód
nie mógł ich uszlachetnić– żaden wielki Filip
Dekady później, podczas wojen w Jugosławii,
w nieskazitelnej Lublanie, w środku gorącego
demokratycznego sporu, odkryłam jeszcze jedno wejście
do labiryntu Bałkanów. Lokalną nazwę La Macédoine:
wyrafinowana, nie z tego świata salade française.
12 stycznia 2021
Tłum. ANNA ARNO