Proszę mi wybaczyć, że nazbyt długo kazałem Panu czekać na odpowiedź, ale byłem – a tak kończy jeden ze swoich listów Adam Mickiewicz – „dociskanym sprawami i troskami”. Również dokazywały mi kaprysy muz, ale taka ich natura, dlatego na te kapryszące zaloty nauczyłem się wzruszać ramionami. Ani pierwsze, ani drugie nie stanowiło jednak przeszkody, abym to i owo z Pańskiego listu przemyślał, choć właściwie nie musiałem tego robić, gdyż posadowione w nim rozterki dawno mnie opuściły, a emocje, które wywołują drżenie niepewności poskromiłem już dawno jak pies, który przez pewien czas usiłuje poskramiać własny ogon zdziwiony jego istnieniem.
Pańską niepewnością powoduje wiek. Łatwo ją jednak zagłuszyć, wystarczy kilku pochlebców i kilka pociech z całej ich gamy, którą daje rynek literacki. Którą Pan wybiera? Oczywiście żartuję, a z drugiej strony wiem, jak ważną rzeczą, niejako przypisaną niedojrzałości jest potrzeba aplauzu i utwierdzenia się, co do własnych zdolności i możliwości w tym, co w związku z literaturą niesie świat. Chodzi mianowicie o pieczęcie i rozmaite inne świadectwa dostępnych nam trybun i urzędów literackich, kół samopomocowych, koterii i konfraterni, lóż rozmaitych i związków, które tylko z nazwy brzmią czcigodnie. Owszem, dysponują one pociechami, a nawet łaskami, ale pociechy te są widmowe, a łaski co najwyżej na pstrym koniu się przemieszczające. Droga więc nie przez te upstrzone i przaśne, przechodzone i zadeptane grzędy.
Tadeusz Różewicz, otrzymawszy od tego lub innego autora wiersz lub cały tom wierszy zwykł był przekornie mówić: „Któż jest bez wiersza”, parafrazując słowa Chrystusa skierowane w Świątyni Jerozolimskiej do faryzeuszy: „Któż w was jest bez grzechu?” (lub w zależności od tłumaczenia – bez winy). Któż z was jest bez winy wiersza, bez grzechu wiersza? Któż z was? Na czym polega rozwój, zarówno duchowy, jak i kulturowy? O cywilizacyjnym nie piszę, gdyż temu dostała się w tryby pochodnia technologii więc pędzi teraz na łeb i szyję, a ziemia nasza dostaje od tego kręćka, my – zawrotu głowy. Ziemia kręci się, to prawda, teraz jednak weszła w fazę kręćka, a to gorzej. Czarna pochodnia nowoczesnych technologii, ot co. Rozwój mój Panie, zwłaszcza rozwój człowieka wewnętrznego w nas, to proces nader trudny i żmudny, to walka z głęboko wrytą dualnością, to wysiłek, który z rzadka przynosi ulgę. A rachunek zysków i strat oraz nagród i nagan jest niewymierny, ich widzialna postać jest zazwyczaj trudna do rozpoznania, co nie oznacza, że nie podlegają one werbalizacji. Wręcz przeciwnie – podlegają, a ponawiane od zarania próby wysłowienia tych zagadnień, to jest właśnie zadanie dla poety. Gdyby rozwój, o którym mowa – duchowy i moralny przede wszystkim – porównać do jakiejś miary pierwotnej, np. kroków, to przedstawiałby się on tak: krok w przód i dwa w tył lub dwa kroki w przód i trzy w tył albo trzy w przód i cztery w tył. Niewykluczone są w tym procesie wartości skokowe, podobnie jak w ewolucji mutacje, o czym myśliciele coraz bardziej się przekonują. Należałoby więc zmienić nastawienie, to ze społecznego i rynkowego na tragiczne, w którym, co by człowiek zrobił, to i tak zabraknie mu jednego kroku.
Grzech jego, wina, zawsze będą przed nim. I przed nim będzie nieustannie krok wstecz. Ten jeden, brakujący do poznania, szczęścia, pełni, artystycznego kształtu, a przede wszystkim do życia – krok. Bo któryż to poznawczy wers nie jest bez winy?
Donosi Pan w liście, że dojrzał do wydania tomu wierszy. Dojrzał, lecz prosi o radę. Czy gałąź prosi o radę, gdy zwalnia z siebie owoc? Otóż nie, owoc spada, bo nadeszła na niego pora lub bez ociągania dopasowuje się do ręki zbieracza, aby wypełnić sobą dobrostan kosza. Oto dojrzałość – gałąź zwalnia owoc, zbieracz dobrze wie, że dobrostan w koszu może przejść zgniłkami lub niedoróbkami. Pan jednak chce za wszelką cenę instrukcji, a ja powiadam, że każda z nich za krótka jest na życie i w każdej brakuje tego czegoś, co stanowi o dojrzałości.
Pisałem Panu, że wiersz podchodzi nas, a potem, to my musimy go podejść, co nie kończy się na razie, dwóch. Kończy się wtedy, kiedy przestaje Pan słyszeć jego „przywoływania”. Z tomem sprawa ma się inaczej, wiersze nie są już tymi poszczególnymi, nad którymi egzorcyzm wzajemnego podchodzenia już się zakończył, są jakby inne w swojej zbiorowości, w swoim zbiorowym kształcie, inne naprzeciw siebie, inne w nawiązaniach do siebie. To już po prostu zbiór, a to, czy ten zbiór będzie tykał niczym zegar, czy współgrał będzie niczym mała symfonia, czy stanie się dyskretnym w rozmowności swojej, czy milczenie wyniesie ponad sklepienia słów i czy dosięgnie centrum nerwowego czytelnika jak dosięga je siła grzmotu tuż nad uchem lub śmierć, to już doprawdy Pańska robota, wcale nie mniej twórcza, nie mniej ekscytująca i zadowalająca niż praca nad poszczególnym wierszem, kiedy to zaczynamy dostrzegać, jak przestaje on tkwić w „gębie”, a wyłania się z niego „twarz”. Upragnione oblicze wiersza.
Może Pan również zwolnić się z intuicji, zawiesić pracę umysłu jako konstruktora i powierzyć się, wyrzuciwszy wiersze w przestrzeń pokoju (łatwiej będzie rozrzucić je wstąpiwszy na szafę) zdać się na przypadek. Układ zbioru zależałby wtedy od kolejności zebrania kartek, trochę na chybił trafił, jak zbiera się grzyby – halsem, łukiem, zygzakiem. Mógłby Pan także ułożyć je w kolejności ich powstawania albo, biorąc pod uwagę tytuły wierszy, podług kolejności alfabetu lub też podług tematyczności – na początek wiersze o przyrodzie, w środku o historii, a na końcu erotyki lub utwory teologiczne albo korzenne o dziadkach, babciach, wujach, ciotkach, kuzynach, rodzicach, rodzeństwie. A gdyby wiersze były bierkami, to można byłoby rozpocząć „grę” w tom od ich rozsypania, a następnie złożyć je w całość podług struktury, w jaką się ustaliły. Przyzna Pan jednak, że te rozwiązania są co najwyżej szkolne, naiwne, wręcz głupie. Co nie odnosi się do przypadku – ale nie w jego wymiarze totalnym (wiersze rozrzucone z szafy, bierki) lecz wiele skromniejszym, kiedy to przypadek jest delikatnym, ledwie zauważalnym wtrętem w strukturę. Na tego typu incydenty nieprzewidzianych okoliczności otwarty był malarz Francis Bacon, nie mówiąc już o surrealistach, czy też innych wyznawcach roli przypadku w sztuce. Jeśli zaś chodzi o tytuł tomu, to nie należy się przynaglać, dociskać, gdyż wówczas narażeni jesteśmy na twór wydumany, a tytuły wydumane wyobraźnia prześmiewców umie przesunąć w takie rejony językowego żartu, bon-motu, przed którymi niejeden przyzwoity człowiek zatkałby uszy. Tytuł zjawia się sam w okolicznościach najmniej przewidzianych.
Sumujmy: byłoby lepiej, gdyby pracując nad złożeniem tomu, nadał mu Pan wyraz nie tyle tematyczny, co dramatyczny i właściwej byłoby również, gdyby użył Pan do zbioru mniej niż więcej wierszy. Mniejsza liczba potrafi czytelnika przyprawić o większy zawrót głowy podczas, gdy większa o mniejszy lub ledwie odczuwalny. W kwestii ostatniej radziłbym zastosować działanie odejmowania wierszy od wierszy i ich skracania niż działanie dodawania wierszy do wierszy i wydłużania. Osobiście czuły jestem na zgniłki (utwory słabe i niedorobione), od których zaraża się dobrostan zbioru. Wystarczy, że przeglądając taki tom na chybił trafił znajdę jedną, druga zgniłkę, od razu tracę apetyt do reszty wśród której, czego nie podważam, znajdują się pewnie smakowite w swojej cierpkości stany wierszy. Romain Rolland dopominał się, aby tworzeniu przywrócić „dziką zmysłową cierpkość”.
A jak uzyskać dramaturgię tropu litery, którym chcemy prowadzić czytelnika (zapisując tę literę bezwiednie prowadziłeś siebie ku mniej lub bardziej szczodremu rozpoznaniu własnej osoby)? Przy tej okoliczności warto, aby Pan zapamiętał: to wiersz rozpoznaje Pana, to wiersz jest wyrazem kierunku przemiany, jaka dokonuje się w Panu. Najuczciwszym sposobem na uzyskanie dramaturgii tomu jest zbudowanie napięcia i pod tym względem warto przyjrzeć się muzycznym strukturom, od późnych sonat fortepianowych i kwartetów skrzypcowych Beethovena przez Mahlera aż po kompozytorów współczesnych, na ten przykład Góreckiego, Pendereckiego, Mykietyna. Myślę o tym, aby z wiersza na wiersz zmieniać tempa (od largo po allegretto), tony (ironia / powaga / zabawa / groteska), miary (fraza długa / krótka, wiersz wolny / rymowany, ściśnięty / rozpostarty etc). To są zabiegi techniczne, strukturalne, a basso continuo? Tę nić snują już przez wyznaczone Panu Parki oraz ich prawo – igraszka.
Są wyjątki – mam na myśli cykle wierszy, które dyktuje huragan Orfeusza. Tych nie należy w żadnym wypadku tasować, gdyż one to w całym swoim spectrum i porządku powstawania są darowane, a przy tym są nieomylną podpowiedzią, której bezwzględnie trzeba się poddać. Ręce do góry synu ziemi – powiada huragan Orfeusza. Poeta jest podawcą żywiołu słowa, zaś literat tym, kto inteligentnie i koniunkturalnie umie się wobec tego żywiołu ustawić. Tchórzy przed piorunem, skazując się co najwyżej na bycie piorunochronem!
Zmierzajmy do celu, choć celami zajmuje się polityka nie poetyka. Uważam, że wiersz nie wyznacza sobie celu, raczej celuje w miejsca na progu niepoznawalnego i niewiadomego, a tam panuje nieściągalna do granic rozumowania bezcelowość i bezdrożna bezdrożność. Ogłoszenie tomu jest oczywiście celem każdego poety, niech więc będzie – zmierzajmy do celu. Wydaje mi się, że kwestie poruszone powyżej dałoby się bardziej lub mniej zauważalnie pogodzić w akcie tworzenia zbioru, który zaproponował kiedyś Artur Nowaczewski, a polega on na wyłożeniu podłogi pokoju, korytarza albo kuchni kartkami z wierszami i chodzeniu po nich przez tydzień, miesiąc aż organoleptycznie, przez stopy w głowę uderzy nas bluzg olśnienia, co do kształtu ostatecznego poetyckiej propozycji. Tyle Nowaczewski, ale ja poszedłbym jeszcze dalej, choćby dlatego, żeby wyjaśnić po co to wszystko, po co psychofizyczne czynności. Ano po to, aby ten tom niejako wydeptać niczym ścieżynę, przechodząc ją w tę i z powrotem, więcej – wychodząc go i obchodząc jak własne podwórko, dalej – okolicę, wreszcie – świat. Swoje terytoria wydeptywali kiedyś królowie i książęta, nawet jeśli nie czynili tego osobiście, jeno krokami swoich zarządców i urzędników. Proszę spróbować więc wydeptać swoją terra poetica, może to być stały ląd, może archipelag, co chyba bardziej by pasowało do natury wiersza, który jest jak wyspa. Wyspa języka sensu poetyckiego wyłaniająca się z morza płynnej mowy.
Układaj swoje wiersze dowolnie, lecz tak, aby w końcu stały się mapą rozległego archipelagu. Pośród nich szukaj tych, które nadawałyby się na rogatki, pastwiska, pagóry, jary i rozległe widoki na inne wyspy, zatoki, cyple, morza albo nadające się na początek polis, zaludnij je cives, wstaw turris, labyrinthum, temple, przerzuć mosty etc. Może to być także archipelag zalesiony ciemnym lasem, przez który wyprowadzisz czytelnika na nieodkryty dotąd przez niego widok lub całkiem nagi, skalisty, który patrzy okiem niebezpiecznym lub wulkaniczny, gdzie w niebo spozierają czarne oka czeluści. Na początek nie musi to być nawet kawałek lądu lub archipelag, niech to będzie obóz, pierwszy obóz, który rozstawia Pańska litera i oby jej blask jak najdłużej się tlił, nawet gdy została już porzucona przez poetę. Poezja jest zadaniem na całe życie, a wytrwanie w niej czyni okazję do rozstawienia jeszcze jednego obozowiska, tym razem dla tomu. Najpiękniejsze są te tomy, które wykraczają, choćby tylko swoim cieniem, poza czas i przestrzeń. Dla wielu poetów, których mogę już tylko podziwiać, gdyż nie żyją, język był najwyższą ojczyzną, w której oni byli jedynymi prawodawcami, podawali w wierszach sensy, do których człowiekowi brakuje jednego kroku. Poeci czynią miejsca większymi niż są.
Ogłoszenie tomu skutkuje literackimi wydarzeniami lub pajęczyną milczenia. Tym ostatnim nie należy się zrażać. O tym pisałem na samym wstępie listu. W każdym razie, gdyby chciał mnie Pan w te wydarzenia wplątać, z góry odmawiam, gdyż często się spóźniam. O zaletach spóźniania napiszę kiedyś, choć i to niepewne. W każdym razie nie oceniam „prac młodych autorów i autorek”, co już wyszczególnił Jan Kasprowicz, wieszając m.in. i tę dewizę na drzwiach werandy swojej Harendy. Nie mam także czasu na uczestnictwo w rozmaitych literackich konwentyklach, wentach lub tzw. journaux parlés. Czasem mi się to zdarza, częściej jednak z sympatii do ludzi niż przekonania.
Życzę Panu zawrotu głowy, urwania słów i oberwania skrzydeł, czasem bowiem musi coś zająć uwagę, coś się urwać lub oberwać, aby słowo, wers, wiersz zasłużyły na lepszy los. Więcej grzechów nie pamiętam.
WOJCIECH KASS