fbpx
HOME
Wojciech Kass

Drzewo poezji. O poetyckiej sumie Lecha Sokoła

Zastanawiam się, jak to jest, że zbliżając się do szóstej dziesiątki mojego życia, coraz bardziej mnie zdumiewają tomy wierszy autorów niezwiązanych z żadnym środowiskiem literackim i nieuplasowanych w żadnych rankingach. Podobnie zdumiewają piękne niespodzianki lub udane podróże, choćby ich scenariusz rozsypał się po dniu lub dwóch, i tak jest z tomem wierszy Lecha Sokoła, utytułowanego historyka dramatu i teatru oraz wybitnego witkacologa (niczego przy tym nie ujmując Januszowi Deglerowi, któremu autor tomu dedykuje wiersz Witkacy i Weltkatastorphe).

Prace Sokoła z zakresu literatury, dramatu i teatru ukazywały się w pismach angielskich, niemieckich, francuskich, szwedzkich, norweskich i oczywiście polskich. Przez wiele lat był dyrektorem Instytutu Sztuki PAN, profesorem w Akademii im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie oraz w Wyższej Szkole Psychologii Społecznej. Od 1991 roku przez pięć lat był ambasadorem RP w Norwegii, akredytowanym również rok później w Islandii. Zasługi, tytuły i dokonania profesora dałoby się mnożyć przez kolejną stronę, mnie jednak ciekawi tym razem Lech Sokół poeta, co prawda od dawna publikujący swoje wiersze i przekłady w liczących się polskich tytułach literackich, niemniej dopiero w wieku osiemdziesięciu lat decydujący się na publikację książkową obejmującą jego poetycką literę, stawianą od 1960, odsłaniającą mapę jego duszy i umysłu.

Ten tom, prawdziwa tkanina życia, liczy sobie 160 stronic i ukazał się rok temu w warszawskim wydawnictwie Liber Pro Arte. Zza spiżowego dorobku z zakresu literaturoznawstwa, teatru i przynależnych do niego scenicznych sztuk wyzwolonych, odsłonił nam Lech Sokół dukt litery poetyckiej, powstającej niejako w cieniu, na boku, nie ostentacyjnie, w tajni i chwytającej w nawrotach do dzieciństwa szmery serca i drgnienia otwartego i niepospolitego umysłu, żywo reagującego na prowadzące swój tajemniczy żywot fenomeny kultury i natury, z których najbliższym jest mu drzewo. Stąd tytuł tomu i otwierającego go wiersza Człowiek i Drzewo. W samym spisie rzeczy odnajdujemy zaś aż siedem tytułów, w których kołysze się lub szumi drzewo. Dla poety, który w Lechu Sokole od czasu do czasu się przebudzał, kultura jest na wiele sposobów przetwarzaną naturą, niejako naturą w nieustającej metamorfozie. Drzewo zaś jest jej najstarszym i wielorakim symbolem, zjawiskiem najbardziej przypominającym metafizyczną kondycję człowieka, jego jakby jednonogą wersją. Jeżeli kultura przetwarza naturę, to technokratyczna cywilizacja – jedna z mutacji kultury – jest co najwyżej obszarem pozyskiwania z przyrody energii, eksploatacji jej zasobów i mnożenia z tego powodu zysków, nie zaś żywym organizmem współistniejącym z człowiekiem i formami jego życia duchowego.

W jednym z wierszy pomieszczonym w tomie czytam:

Wybór, przed którym staje:

Życie albo literatura

Wie, że musi pogodzić jedno i drugie

Wie że jest chory na śmierć

I że Pan dał mu jeden talent

W literaturze jest coś diabelskiego. W Pismach Barona Brambeusa Józef Sękowski przedstawia piekielną scenę, w której Lucyper odżywa się literackimi i filozoficznymi dziełami ze wszystkich epok, podając przy tym dokładne menu piekielnika. Literatura promieniuje i wzmacnia, ale pokarmy życia są wiele ważniejsze, są one żywicznymi sokami naszego istnienia. Rainer Maria Rilke w odniesieniu do drzewa ujął to następująco: „nie ponagla swoich soków i stoi ufnie wśród wiosennych burz, bez obawy, że mogłoby nie nadejść lato”. Przywołując ten cytat w kontekście twórczości poetyckiej Lecha Sokoła mam na myśli postawę wykształconą przez tradycję – jest świat i ja w ten świat jestem wrzucony. Zadaję mnóstwo pytań Bogu i sobie. Poddaję życie opisowi, a Boga refleksji. Mój oddech podobnie jak i moje zajęcia są formą modlitwy. Nie pomija przy tym Sokół opisu nieszczęścia, jakie szykuje nam nieodległa przyszłość, daje temu wyraz w wierszu Wyglądajcie lęku Natury. Nie pomija również opisu krajobrazów dzieciństwa ukochanej ziemi sandomierskiej: Koprzywnicy i rzeki Koprzywianki, Borków, Skotników, folwarku Speranda, ulic w Sandomierzu – Browarnej i Najświętszej Marii Panny oraz Wisły, która pod sandomierskim grodem uwinęła inicjał „S”. Nadto daje opis krajobrazów wewnętrznych, objawiających się w nas w starości, opis zjawisk przyrody, a pośród nich rzek, chmur, drzew i ptaków. Nie stroni także od portretowania wielkich twórców, pisarzy, malarzy, żydowskich luminarzy i teologów, nawet małej Czesi Kwoki – dziewczynki wywiezionej do obozu z Zamojszczyzny. Są u niego odniesienia do historycznych wydarzeń oraz do ksiąg Starego i Nowego Testamentu, i dzieł takich jak Fedra, Dzika kaczka, Hamlet. Zawsze jednak oko niczym peryskop z uwagą łapie wielką zewnętrzność, gdyż mądry poeta wie, że skupienie na własnym „ja” i jego wąskich i niskich zakresach prowadzi na ogół do wiersza w stanie opłakanym. Spotworniałe „ja” z wolna zżera dar uczestnictwa, odczuwania i widzenia cudów świata, które przerastają nas wiekiem i bogactwem.

Wracając do przytoczonego fragmentu wiersza, ów balans, jaki poeta stara się zachować między literaturą a życiem jest warunkiem zdrowego żywota. „Musisz być zdrowym, aby mnie kochać” – zapisał jeden z antycznych poetów. Musisz być zdrowym, aby kochać świat, aby z litery wiersza płynęła nauka miłowania cudu istnienia w jego nieustających przeobrażeniach. Cierpliwie wyczekał Lech Sokół swoją poetycką sumę i podał nam ją jako owoc pracy dojrzałej i mądrej, za którą kryje się postawa człowieka powściągliwego i cierpliwego, czerpiącego z tradycji Biblii, antyku i klasycyzmu. W tym sensie, choć Goethego nie sportretował w żadnym z wierszy, jest „goetheański” – jako poeta „łowca obrazów i kolekcjoner słów” i jako człowiek, nie raz w swoich wierszach przysiadający pod drzewem, bo w jego cieniu najlepiej się myśli. Czy ta magiczna więź z drzewem nie jest jedną z więzi najbardziej pierwotnych, zarówno w sensie biologicznym, jak i religijnym? Mamy przed sobą człowieka miłującego przyrodę i kulturę, drzewo natury i drzewo kultury, drzewo rozmowy i drzewo milczenia, drzewo gospodarskiego zgiełki i drzewo ciszy, drzewo, które jest schronieniem i drzewo, z którego otwiera się perspektywa. Gdy „cywilizacja pokryje ziemię skorupą betonu, wtedy dopiero znajdzie się w pragnieniu ludzkim miejsce na największe, najpiękniejsze, prawdziwe drzewo”.

Postawa klasycystyczna Lecha Sokoła przekłada się również na ton i charakter jego wierszy. I mimo, że cechuje je (również te zapisane jako modlitwa) ekspresywny i ewokacyjny umiar oraz opanowanie (jakże istotne w roztrzęsionej opętaniem godzinie naszej epoki), to wyczuwa się w ich literze puls obawy o los naszej kultury, jej przyszłego modelu oraz przeczucie czającej się jak chmura gradowa katastrofy. Poza tym, każdy wers wbrew powszechniej tendencji rozpoczyna poeta wielką literą, stosując ją także do słów alegorycznych. Nie używa natomiast interpunkcji, i to nie dlatego, że „tak można” lub „wolno”, ale dlatego, że jego wersy są wyraźnymi odcinkami metrycznymi, jak w naturze (przybój fal), jak w poetykach wykształconych przez kulturę literacką.

Ramiona umysłu i serca tego poety są szerokie i pragną objąć jak najwięcej z nieobejmowanej ziemi – i jest to, trzeba powiedzieć – przestrzeń niemała, zaczynająca się nad sandomierską Koprzywianką, a z biegiem życia rozrastająca się po Wisłę przepływającą przez Warszawę, nad brzegi rzek skandynawskich oraz islandzkich i na południe – po francuską Sekwanę, rzeki północnych Włoch, aż po starobiblijne – Jordan i rzeki Babilonu. Lech Sokół jest wybitnym pedagogiem, dlatego motyw wykładu organizuje niektóre jego wiersze, przy czym przynajmniej w dwóch zajmuje on ławę należną słuchaczom. Stąd zawoalowanie i dyskretne posługiwanie się poetyką pedagogiki. Autor jak dawny przewodnik bierze czytelnika pod rękę, wskazując na ten, czy inny fenomen kulturowy, na to, czy inne zjawisko natury oraz relacje między nimi i człowiekiem. Patrzcie – mówi poeta – takie pozostawiam wam umeblowanie świata, takie są jego ciemne i jasne pokoje, zaludniają go umarli i żywi, dlatego i ja geografię swoich wierszy wypełniam demograficznie, tymi, których duszę pochwyconą na kartach ich dzieł poznałem, pojąłem i umiłowałem. A teraz ich wskrzeszam. Stawiam obok nich drzewo rozciągliwego momentu wiecznego, które zamieszkują wielcy starożytni i najznakomitsi dawni, tocząc w jego rozłożystej po krańce czasoprzestrzeni koronie, niekończącą się i odwieczną rozmowę.

Dla większości słowo jest lingwistycznym komunikatorem, jednym z narzędzi, jakim od tysięcy lat posługuje się człowiek. Nie dla poety wszakże, dla niego słowo jest bytem, posiadającym potencjał krzesania, wskrzeszania losów, obrotów ciał i duchów. A także wielkim zadaniem na drodze samorozwoju człowieka, który poprzez to słowo urządza świat. Poeta należy do reformatorów słowa, ponowicieli i podawców, jest jego sługą i panem jednocześnie, gdyż uświadomił sobie rzecz następującą: słowo jako byt jest dziedziczonym zadaniem i podobnie jak darowane nam nazwisko trzeba to słowo wypełnić własną treścią. Nie, to słowo do nas nie dorasta, to my musimy dorosnąć do słowa, w którym przez wieki kształtowały się progi poznania. W tym sensie są one większe od nas. Większe i o wiele starsze. To nie powód oczywiście, aby czynić z nich bożka lub cielca, bałwochwalić je, wystarczy, jak chce Sokół pogodzić słowo i życie, zachować między nimi właściwy balans oraz właściwie je ze sobą związać. Wtedy to, być może, życie nasze nie podejdzie za szybko martwicą, a słowa zaczną tętnić życiem. Niekiedy słowo brzemienne w myśl i znaczenia, rozszerzające widzenie oraz odczuwanie świata, potrafi bardziej rozświetlić byt niż długi, acz miałki tekst życia. Życie – przez nie wyjaśnić, dźwignąć z poziomu wegetacji, wytrącić z kalkulacji na przetrwanie. To zdają się mówić wiersze profesora i poety Lecha Sokoła. Człowiek to więcej niż ludzie – podpowiada w wierszu Człowiek i Ludzie. Idąc tym tropem już wiemy – ludzie zaś, to więcej niż gatunek.

WOJCIECH KASS

Warto również przeczytać...