HOME
Krzysztof Bielawski

Epistolariusz biblioteczny – listy do Hajduka (I)

 

Kraków, 19 X 2025

Drogi Jacku,

Przeczytałem Augusta Johna Williamsa. To dobry chyba początek listu do Ciebie, skoro jednym z bohaterów tej książki, a właściwie jej „współautorów” jest Twój – no tak, rzadka to sprawa w odniesieniu do Rzymian, ale w tym wypadku śmiało powiem, że i mój – ukochany Owidiusz!

Wiem, że wypada przy tej okazji, żebym najpierw Profesorem Stonerem stosownie się zachwycił – bo cóż milszego dla akademickich oczu od wyznań akademickiego pióra o niedolach akademickiego życia w akademickim kieracie wyższej uczelni? Stonera jakieś dziesięć lat temu polecił mi mój Brat, reklamując książkę jako wyjątkową i jakby skrojoną na moje potrzeby z powodu mojej identyfikacji z uniwersytetem, a być może także z powodu podobieństw między moimi wyborami a losami tytułowego bohatera. W poleceniu tym i w jego uzasadnieniu tkwiły racje, które najpewniej leżały zbyt blisko mojego nosa, żebym mógł je spostrzec. A może było tak, że bliskość i podobieństwo losów moich i Williamsowego bohatera były wówczas irytująco trafne w diagnozach i ocenach? A może po prostu trafiło na zły moment i wyjaśnienie faktu, że z Williamsem się nie polubiłem nie jest możliwe, ponieważ leży gdzieś daleko poza tym, co wyjaśnialne?

To jednak było zupełnie coś innego od ogromnej powieści Jamesa Michenera o codziennej pracy wydawniczej (Powieść), w której potrafiłem zupełnie się wówczas zatracić, jak sądzę dlatego, że niemal dwie dekady prowadziłem wydawnictwo wykonując wszystkie możliwe do pomyślenia prace na wszystkich możliwych do pomyślenia szczeblach skomplikowanej struktury, która kiedyś – zanim publikowanie stało się tak łatwe – wymagała naprawdę różnorodnych kompetencji. Do dzisiaj zastanawiam się, kogo poza mną mogła ta książka zainteresować.

Wynika jednak z tego wszystkiego, że to nie temat – fabula – jest tym, co powoduje nasze, no, moje w każdym razie, zatracenie w zadrukowanych stronach, ale sposób pisania, który obejmuje wszystko: dobór słownictwa i balans między jego pospolitością a wyrafinowaniem, wspomnienia i emocje, jakie wywołuje, wyzwania, jakie stawia.

W moim konkretnie przypadku i uczelnia, i wydawnictwo należały do obszarów bliskości największej, codziennej, i fabulae Williamsa i Michenera miały a priori żyzny grunt w mojej potencjalnej percepcji, ale o ile drugi z nich zapuścił we mnie korzenie, o tyle ziarna pierwszego padły gdzieś na skaliste obrzeże.

Tak czy inaczej, teraz, po upływie dekady, wyjąłem Profesora Stonera z półki w bibliotece i z najwyższym zdziwieniem spostrzegłem najpierw, że pochłaniam ją kompulsywnie poczynając od dowolnie i przypadkowo otwartego passusu, który jednak okazuje się dobrze mi znany, a potem, że te przeczytane kiedyś strony otwierają się we mnie i czytają się mną z taką siłą i intensywnością, jakby przez te dwadzieścia uczelnianych semestrów przygotowywały się do tej właśnie chwili. Przecież słynna gnoma habent sua fata libelli rozpoczyna się od rzadziej przywoływanego i chyba zapomnianego pro captu lectoris! Los książki zależy od captus czytelnika, czyli najpewniej od tego, na ile jest on w danym momencie w stanie czytaną książkę objąć, ogarnąć, stosownie do tego, jakimi dysponuje możliwościami. Chyba stałem się ucieleśnieniem tej myśli Terencjanusa Maura.

 

 

„Stoner dostarczył do dziekanatu protokoły egzaminacyjne w pierwszy poniedziałek po zakończeniu semestru” (s. 153). Czy uwierzy ktoś, że takie oto zdanie nie pochodzi z mailowego raportu uczelnianej instytucji, ale z książki, którą z okładki zachwala Tom Hanks (!!!) mówiąc, że to „pewnie najbardziej fascynująca książka, na jaką natrafiliśmy”. Tak, Williams opisał drogę akademicką humanisty, od humanistycznego zwrotu do literatury będącego tym samym odwrotem od rodzinnej tradycji biznesowej i złamaniem rodzinnych oczekiwań, przez studia i stopniową akomodację do elitarnej bańki intelektualistów z wszystkimi jej cieniami i blaskami, aż po środowiskowe konflikty i obyczajowy skandal.

Może moja pierwsza lektura Stonera została zepchnięta w podświadomość ze strachu przed codziennością życia akademickiego, jakie Williams opisał – walki o wpływy, władzę, poklask i znaczenie? Przecież w każdej instytucji akademickiej pełno jest Charlesów Walkerów, z którymi wielu przegrywa batalie tylko dlatego, że ich potężni i ustosunkowani protektorzy realizują własne agendy, nawet jeśli, a może nawet zwłaszcza gdy, ich kompetencje i predyspozycje w całej rozciągłości przeczą jakiemukolwiek akademickiemu etosowi. Bohater powieści na końcu wprawdzie umiera na raka, ale ostatecznie umiera spełniony. Być może takie spełnienie ma wysoką cenę i w młodości nie wiemy jeszcze, czy możemy ją zapłacić?

Nie mogę nie wspomnieć, że to właśnie John Williams i jego August wplątał się ze swoją książką w takie okoliczności, które doprowadziły do tego, że zacząłem pisywać do Ciebie listy jeden po drugim – no tak, żadnego nie dostałeś, bo pisały się one w mojej głowie i tak bezpiecznie zalegają. Przede wszystkim dlatego, że August jest w ogromnej większości zbiorem listów.

Siedziałem w szpitalu w Rabce i sączyłem Williamsa między spacerami i terapiami, gdy nadeszła wiadomość od Ciebie, że oto siedzisz w Toskanii i czytasz Opowieści kanterberyjskie. Uświadomiłem sobie wtedy, jak wiele pochłaniam lektur i jak bardzo większość z nich ostatnio odległa była od Twojego Chaucera. Nie wypadało mi tak po prostu wysłać Ci list z nurtującym mnie pytaniem o to, kto i po co na boga dziś czytuje Chaucera, i to w pięknej Toskanii. W równym stopniu pragnąłem wiedzieć, co czytasz, jak i móc Ci napisać, co sam czytam, bo i jedno, i drugie doprowadza we mnie do wrzenia tygiel myśli, które nigdzie indziej nijak pojawiać się nie umieją.

No tak, ale August. Co za wyobraźnia! Co za znajomość źródeł, tekstów i kontekstów! Co za plejada postaci niezwykłych i co za współpraca wyobraźni z historią! W jednej książce, w jednych okładkach Williams pozwolił nam spojrzeć na Augusta oczami kolejno: Marka Agrypy, Gajusza Mecenasa, Juliusza Cezara, Kwintusa Salwiendusa Rufusa, Atii i Marcjusza, Marka Cycerona, Marka Antoniusza, Tytusa Liwiusza, Strabona, Horacego, Kleopatry, Mikołaja z Damaszku, Munacjusz Plankusa, Julii – córki Augusta, Lucjusza Rufusa, Mewiusza, Liwii, Terencji, Timagenesa, Wergiliusza, Gnejusza Pizona, Owidiusza czy wreszcie samego Oktawiana Augusta. Pozwolił także spojrzeć na Augusta przez protokoły obrad senatu, wojskowych rozkazów, podań centurionów czy sprawozdań egipskich kapłanów. Dzięki formule listu patrzymy na postaci i wydarzenia bezpośrednio oczami nadawców listów, a pośrednio – odbiorców.

Nie praktykuję rzymskiej literatury i historii aktywnie już od lat, ale nawet ja o niemal każdej z tych postaci potrafiłbym cokolwiek powiedzieć i jakieś ich wyobrażenie posiadam. I nic, co napisał Williams z tym wyobrażeniem sprzeczne nie jest, co w moim wypadku może być dowodem mojej ignorancji, oczekuję jednak fachowych sprostowań na temat tego, co jest, a co nie jest możliwe od moich kolegów latynistów, niezależnie od tego, czy Oktawiana kochają, czy też go nienawidzą. Sam również obiecuję – na wszelki wypadek jednak na razie tylko sobie, a nie Tobie na przykład – jakieś badania na ten temat przeprowadzić z czystej ciekawości, która dotyczy bezpośrednio warsztatu artystycznego Williamsa. Żeby mało napisać trzeba dużo przeczytać. Trudno mi wyobrazić sobie, ile musiał przeczytać Williams.

 

 

Oprócz postaci historycznych z kręgu Oktawiana w toku jego długiego życia, których słowa Williams przywołuje, parafrazuje lub fantastycznie zmyśla, mamy też kilka postaci całkowicie fikcyjnych – „całkowicie”, ponieważ kwestia „fikcji” w tej książce dotyka bezpośrednio „historyczności” i tego, co o historycznych postaciach wiemy, że wiemy, że nie wiemy, lub nawet nie wiemy, że nie wiemy (by przywołać uniwersalną zasadę Rumsfelda). Williams od początku do końca wymyślił sześć postaci, w tym osobistego lekarza Augusta z ostatniego etapu jego życia czy córkę jego piastunki. Trudno orzec, co jest bardziej genialne, przejmujące i niezwykłe: literacka doskonałość trawestacji starożytnych tekstów i rozproszonych po niezliczonych źródłach ułomków, tak że nagle tworzą spójny i plastyczny obraz, czy też całkowite zmyślenia, które spajają pojedyncze dane i ze zbioru fragmentów tworzą jedną opowieść. Brakuje mi wiedzy i pamięci, a także czasu i ochoty, by ocenić, jaki jest stosunek materiału źródłowego do fikcyjnej reszty, ale mam nieodparte wrażenie, że Williamsowi udało się w tej książce to samo, co podziwiam u Colleen McCullough w siedmiu tomach jej cyklu Masters of Rome (1990-2007) czy – nieco inaczej – u Marguerite Yourcenar w Pamiętnikach Hardiana (1951). U tych autorek zachodzi ta paradoksalna sytuacja, w której literacka fikcja pozostaje w integralnej zgodzie z prawdą historyczną, u każdej z nich inaczej – u McCullough opasłe tomy są beletrystyczną fikcją, która jest w każdym pojedynczym zapisanym zdaniu zarazem prawdą, a u Yourcenar i prawda historyczna i fikcja pozostają na usługach tej samej filozoficznej kwerendy. Williams pisał Augusta dwie dekady po Pamiętnikach Hadriana i dwie dekady przed cyklem McCullough (która w 1977 roku wydała Ptaki ciernistych krzewów rozsławione kilka lat później przez Richarda Chamberlaine’a w słynnej ekranizacji).

Ciągle zadziwia mnie Focjusz i jego Biblioteka z tą żelazną konsekwencją ciągłej lektury i pracowitych wypisów i z tym przejmującym wstępem, w którym czytanie jest jedynym możliwym i osiągalnym substytutem realizacji tej najważniejszej wspólnoty, jaką tworzy rytuał wspólnego czytania. To uporczywe, powtarzane do znudzenia na początku każdego rozdziału ἀνεγνώσθη – „zostało przeczytane” czyli „przeczytaliśmy…”. Focjusz był czytelnikiem uważnym. Jego technika czytania jest przedmiotem uporczywych badań naszych kolegów filologów i historyków (podziwiaj, proszę, jak heroicznie udało mi się umknąć pokusie dodania tutaj sążnistego przypisu). Zdaje się ich niepokoić nieco to, że ewidentnie Focjusz jedne dzieła dokładnie streszczał, analizował i oceniał, a inne ledwie co wspominał, jakby niewarte były dokładniejszego studiowania (tak właśnie mam zamiar postępować w korespondencji z Tobą). Ta właśnie cecha Biblioteki jest dla mnie osobiście dowodem życia i wrażliwości, oddechem prawdziwości lektur, których nie da się mierzyć od sztancy, tak jak nie da się oceniać i hierarchizować ich „ważności”, ponieważ wszystkie razem tworzą uniwersum wrażliwości, w jakiej toczy się nasze życie i nasze dorastanie.

Tajemnicą głębokiego życia lektur są niewidzialne powiązania, jakie podczas ich realizacji się tworzą lub odtwarzają. Twoi koledzy literaturoznawcy i poloniści zwykli nazywać to chyba intertekstualnością. Myślę jednak, że powiązania, o jakich chcę Ci krótko powiedzieć są czymś więcej. Przy okazji Focjusza widzę po sobie, że oczywiście podczas lektury poszczególnych opisów kodeksów bezwiednie odczytuję lub też umysł mój odczytuje nawet o to niepytany nawiązania do innych lektur i autorów – czytając na przykład kodeksy 60 i 61 na temat Herodota i trzech mów Ajschinesa zdumiewam się powierzchownością pierwszego i naukową niemal kontekstowością drugiego i porównuję mimowolnie z tymi uwagami swoje własne odczytania. Jednak kiedy cofam się do numeru 59, gdzie zaczynają się rozległe uwagi z zaginionych dzisiaj akt słynnego synodu „pod dębem” z roku 403, pulsująca sieć powiązań sięga daleko poza same tylko lektury. Dąb ów rósł chyba w okołokonstatynopolitańskiej posiadłości Rufina, a zebrało się pod nim 36 biskupów celem ostatecznej likwidacji ich śmiertelnego wroga – współbrata w Chrystusie i biskupstwie – Jana Chryzostoma. Lekturę tego kodeksu serdecznie polecam ciekawym świata obserwatorom najróżniejszych instytucji i ich funkcjonowania jako protreptyk do ponownej i ciągłej lektury nieodżałowanego Orwella z jego opisem świata odwróconego. Ta sieć powiązań okazuje się dużo rozleglejsza, ponieważ wywołuje wspomnienie moich prac nad przekładaniem Chryzostoma i miejsc, w których pracowałem, wspomnienie pisania pracy magisterskiej z teologii, rozmów z patrologiem Edwardem Stańkiem i tuzinem innych, przypomnienie ikony Ignacego Antiocheńskiego i Jana Chryzostoma namalowanej dla mnie przez mojego Brata (gdzie ona teraz jest, nie pamiętam), ale też rosnącego gniewu na klerykalne instytucje i kształtującej się świadomości tego, że im bardziej wzniosła idea, tym szybciej strzegąca jej instytucja staje się jej całkowitym zaprzeczeniem. Z Focjuszem i nieoczywistymi powiązaniami, jakie wywołują lektury, wiąże się we mnie jeszcze jedna nieoczywistość – świadomość, że czytam genialny przekład Oktawiusza Jurewicza, nie pozwala mi ani na chwilę zapomnieć o jego córce, Joasi Jurewicz, czyli profesor Joannie Jurewicz, którą podziwiam w równym stopniu za jej indologiczne kompetencje i publikacje, które najpewniej przyjdzie nam tutaj jeszcze razem przeżywać, i za autystyczny coming out, idący w poprzek rodzinnej tradycji i presji akademickiej bańki. Ale o tym też innym razem.

Moim mistrzem czytania był ojciec Paweł Sczaniecki w Tyńcu – zasługuje na osobną opowieść, do której jest zresztą całkiem niedawna inspiracja wydawnicza, napiszę Ci o niej innym razem – zwykł on przypominać dwa czytelnicze przykazania: pierwsze, że każdą rozpoczętą książkę należy przeczytać do końca, od deski do deski – co wybrzmiewało szczególnym echem w jego pracowni, gdzie niejeden inkunabuł w ciężkie dechy stał oprawiony, i drugie, że książka przeczytana i niewynotowana pozostaje książką nieprzeczytaną, o czym przekonuje praktyka zapominania i niepamięci. Sam Paweł wstawał o czwartej rano i przy zawalonym biurku produkował miliony słynnych fiszek, dla których trzeba było budować coraz to nowe szafy. Oczywiście, notowanie tylko częściowo zapobiega zapominaniu, zwłaszcza przy nadmiarze i czytania, i notowania; moje osobiste doświadczenie potwierdza zdanie, które słyszałem nie raz jeden od profesora Turasiewicza o tym, że w połowie wynotowywanej w jakiejś bibliotece książki orientował się nagle, że już ją czytał, a nawet że po powrocie z kwerendy odnajdywał w domu notatki z tej samej książki – frapowało go działanie mózgu, który sprawiał, że obydwie notatki wyglądały niemal identycznie.

Piszę do Ciebie, tym razem już na papierze (to jednak nadal lepiej brzmi niż „w komputerze”), a nie w głowie samej i nie wiem, czy nie nazbyt Cię nużę. Może ewentualnie zechciałbyś mnie odwetowo nużyć tym samym? Ja mogę Ci obiecać, że z każdej lektury zrobię dla Ciebie notatkę, żeby się najpierw w niej samemu przeglądnąć i zerknąć, czy aby nie pobłądziłem w krajobrazach, które śladu żadnego po sobie nie zostawiły, co niechybnie musi być znakiem marnotrawstwa – które skądinąd wielce bywa pożyteczne. Jeśli odpowiesz mi tym samym, będę wdzięczny.

Oczywiście, boję się nieco, że rozczaruję Cię płyciznami i bezdrożami, po których zdarza mi się włóczyć i brodzić, taplając się w kryminałach, Danach Brownach czy innych popkulturach urągających powadze profesorskiej katedry. O zmarszczonym czole Kamili zakopanej w ambitnych archiwach paryskiej „Kultury” czy kultury w ogóle już nawet nie wspomnę. Odrobiny zrozumienia spodziewam się może po oczach Karmy, chociaż jak słyszę od Ciebie, że opanowawszy polski, właśnie kończy naukę angielskiego i włoskiego równocześnie, to już sam nie wiem, czego można się spodziewać po takim psie o wyglądzie mopa, ale charakterze Hajduków. Pozostaje jeszcze nadzieja, że ani Kamila, ani Karma o moich czytelniczych wyuzdaniach się nie dowiedzą.

Z moim pisaniem do Ciebie cały kłopot w tym, że zawsze chcę Ci powiedzieć więcej, niż potrafię napisać, i że nie potrafię skończyć jeszcze bardziej niż nie umiem zacząć. Decyzja o zakończeniu listu w jakimś momencie jest kategoryczna i przykra dla tego, kto ją podejmuje, czyli dla mnie. No i wybacz wszystko, co się w takim pisaniu z konieczności musi rozłazić na wszystkie strony. Wiem, że pomożesz mi się w tym rozeznać.

Wiem też, że zapowiadałem ten list i wszystkie, które za nim pójdą, o ile zdołam z Tobą stanąć w te szranki i ustać, już dość dawno. No, ale, wiesz, jak to jest: wino trzeba nastawić i ogród jesienny posprzątać, bo od czasu lat spędzonych w klasztorze na Tyńcu, jak mówią, mam przekonanie doświadczeniem osobistym potwierdzone, że książki muszą mieć równowagę w fizycznym wysiłku i pracy rąk, a co do tej ostatniej, to najlepiej, jeśli przynosi ona ze sobą rozkosz – na przykład wino.

Pozdrawiam serdecznie,

K.

***

Kraków, 31 X 2025

Drogi Krzysztofie,

Dziękuję za list! Korespondować z Tobą to – jak pisał Jerzy Stempowski do Stanisława Vincenza – „honor i przyjemność najwyższej klasy, zastrzeżona dla nielicznych wybrańców Fortuny”. Dodam, że jest to też ostentacyjna ekstrawagancja, skoro widzimy się bądź słyszymy nieomal na co dzień (a w pokoju instytutowym nasze biurka stykają się dłuższym bokiem!), ale czy w ogóle wszystko, co robimy, nie jest w dzisiejszym świecie dziwactwem, by nie powiedzieć – szaleństwem?

Stonera czytałem, pamiętam, zaraz na początku swojej pracy na uniwersytecie i miałem jak Ty: pierwsza lektura tej powieści „została zepchnięta w podświadomość ze strachu przed codziennością życia akademickiego”; chyba. W każdym razie tak myślę teraz i dopiero Twoja uwaga pomogła mi to lepiej zrozumieć. Bo na pewno nie było to typowe znużenie lekturą. W jakiś dziwny sposób pokój bohatera wydawał mi się moim, a mój – jego. I nie było to wrażenie przyjemne… Myślę, że sięgnąłem po tę książkę w złym dla mnie na nią momencie; stoi na półce i pewnie doczeka się ponownego spotkania. Tamten ja i ja dzisiejszy to różni czytelnicy i różni akademicy.

A propos półek z książkami i powrotów do lektur sprzed lat. Mam taką historię: na pierwszym roku studiów sięgnąłem po Imię Róży Umberto Eco i zarywałem dla niej noce. Nie w tym znaczeniu, że lektura szła mi lekko (bo nie szła: książka jest wymagająca i to tym bardziej, im więcej chce się w niej odnaleźć), ale od razu rozpoznałem w niej – choć nie od razu umiałem zrozumieć i nazwać – geniusz literacki autora (ów: sposób pisania). Bo przecież to jest kryminał bardzo niekryminalny i w głównej mierze powieść wypełniają uczone rozważania. No więc pierwsze sto stron skończyłem i padłem bez tchu: „nie ma rady, odkładam!”. Książka z dnia na dzień powędrowała z powrotem na półkę, a ja – do autorów mniej wymagających (oraz do nauki łaciny i greki, ma się rozumieć). Minął rok, chyba dokładnie. Siedziałem akurat przy biurku i wkuwałem na pamięć formy czasowników greckich, które recytować musiałem potem (jak wszyscy wtedy studenci roku drugiego tych osobliwych studiów) na konsultacjach u niejakiego Bielawskiego. W pewnym momencie, zwiesiwszy umęczoną głowę i odwróciwszy wzrok z obrzydzeniem od tabelek, które śniły mi się w tamtych latach po nocach (wina nie Twoja, lecz moja) – przeczytałem ten tytuł: Imię Róży (!). „Dlaczego przerwałem czytanie?”. Sięgam wiec po Eco, otwieram w miejscu, w którym pozostawiłem zakładkę, i zaczynam czytać. I ja „z najwyższym zdziwieniem” odnotowałem, że teraz już pochłaniam książkę z mniejszym trudem (te liczne cytaty z łaciny!), ale nade wszystko – że ten rok jakby nie zaistniał! Nie potrzebowałem nawet cofać się o stronę, by „wejść” w rytm czy przypomnieć sobie fabułę. Czas „wewnątrzpowieściowy” zatrzymał się i ruszył specjalnie dla mnie. Wtedy też zrozumiałem, że są takie dzieła, których fizyka i metafizyka odporne są na świat zewnętrzny.

 

 

Trochę pomieszałeś, ale byłeś na marach. Owszem, tak, w sierpniu zwykle jeździmy do (i po) Toskanii. I owszem, tego sierpnia czytałem Opowieści kanterberyjskie. W tym roku jednak urlopowy miesiąc spędziliśmy nad Bałtykiem, w Jastarni. O czym ci oczywiście powiedziałem, a Ty tylko odrzekłeś krótko: „brrr!”. Ale, jak mówię, leżałeś na marach, toteż najświętszym Twoim prawem było te dwie informacje – o tym, co czytam, i o tym, gdzie bywam w ferragosto – zmieszać i spleć nawet w jeden fakt.

Przeczytałem Opowieści kanterberyjskie Geoffreya Chaucera. Jeśli istotnie zastanawiasz się, „kto i po co na boga dziś czytuje Chaucera”, to krótko odpowiem słowami dwóch autorów, o których na pewno do ciebie będę osobno pisał, i to nie jeden raz, bo obaj na to zasługują. „Każdy powinien mieć na półce Chaucera. Milton to największa zaraza” (Ezra Pound; wielki poeta o niefortunnym, „skażonym” życiorysie). „Chaucer wywiera na nas wrażenie większe od jego sławy, wcale nie mniej niż Homer czy Szekspir, gdyż stałby z uniesioną głową w ich towarzystwie” (Henry David Thoreau; byłem w miejscu, w którym postawił swoją słynną chatkę – to jest obecnie miejsce kultu dla wszelakich buntowników i abnegatów). A do tego wyszło niedawno pierwsze kompletne i świetne po prostu tłumaczenie, którego autorem jest Jarek Zawadzki.

Jak wspaniała jest to książka! I jak wspaniale prowadzi dialog z tradycją antyczną! (Głównie oczywiście z Owidiuszem). Jakie bogactwo form i treści, jaka lekkość i powaga zarazem, jaka uniwersalność i przy tym namacalny konkret! Studnia tradycji, a przy tym – równolegle! – porywający nurt nowatorstwa… Mam taką idée fixe, by tworzyć sobie w głowie skromną półeczkę „dzieł wiecznych”: pewnie jest to zabawa na całe życie i pewnie będą tam zachodzić różne przetasowania w czasie, ale dziś – obok Odysei czy Metamorfoz – stawiam tam także Opowieści kanterberyjskie. (Notabene, w kategorii „powieść” mam tam i Imię Róży, i Pamiętniki Hadriana).

Intertekstualność, którą słusznie (acz nie bez cienia ironii) tu przywołujesz, jest po prostu „uczonym” terminem na coś, co jest w literaturze (a może i – jest literaturą) od zawsze, a na pewno od Odysei, która wybornie gra z Iliadą i z całą dawniejszą od niej czy jej równoczesną tradycją. Powiedziałbym, że owe „niewidziane powiązania” są tym, co Literaturę odróżnia od zadrukowanego ciągami słów papieru. BIBLIOTEKA, którą zaczynamy kompletować (Ty jako Starszy Bibliotekarz, ja – cóż, przepraszam, ale tego już nigdy nie zmienimy – Młodszy), może być, uważam, próbą opisania tego właśnie „głębokiego życia lektur”; naszych lektur. W skali świata jest to drobinka i może projekt nikomu na nic nie potrzebny, ale dla nas dwóch – coś ważnego.

Piszesz, że Twoim mistrzem czytania był ojciec Sczaniecki. Chciałbym móc to samo powiedzieć o Tobie (skoro jesteś moim mistrzem w tak wielu innych dziedzinach, za co Ci zawsze będę wdzięczny, i za co nigdy nie zdołam Ci się adekwatnie odwdzięczyć), ale – skłamałbym. Żadnego z dwu wymienionych przez Ciebie czytelniczych przykazań nie przestrzegam. (Wyłączam z tego pozycje, które czytam, bo „muszę” – np. sporządzając recenzję). Po pierwsze, nie czytam do końca książki, jeśli ta nie spełnia moich (wywindowanych, szczerze mówiąc – od języka i kompozycji po papier, na którym jest rzecz wydrukowana) oczekiwań. Mówiąc wprost: wolę po raz któryś przeczytać od deski do deski Beniowskiego, niż męczyć się z Panem Tadeuszem. Po drugie, jestem czytelnikiem, który nie znosi rozpraszać się, toteż drażni mnie samo już nawet zerkanie w przypisy, zamieszczone na dole strony (nie mówiąc już o tych przerzuconych gdzieś dalej) – dlatego m.in. jestem ich zagorzałym przeciwnikiem. Lepiej wydać dwa tomy: tekst właściwy w jednym, a towarzyszące mu uwagi (niechby i zajmowały po trzy czwarte strony!)  – w drugim. Potrzebuję skupienia. Jak więc miałbym czytać – a przy tym rozkoszować się frazą czy passusem – i równocześnie coś gryzmolić w zeszycie? (Szczerze Ci zazdroszczę tej umiejętności i konsekwencji, wśród studentów już legendarnej…). W moim przypadku, wynotowywanie wchodzi w grę dopiero przy kolejnej, celowej i interesownej lekturze.

Ale dlatego też – poza metryką – to Ty jesteś Starszym Bibliotekarzem, a nie ja.

Pisz. Pisz o Eurypidesach i o Danach Brownach. Bo jak mawiał Stempowski (przytaczam z pamięci, ale szło jakoś tak): „Nie ma na świecie książki na tyle złej, by nie można z niej wydobyć czegoś wartościowego”! Więc czytaj i pisz. O kryminałach i sensacjach, czy co Ci tam jeszcze wpada w ręce. Ale nie zaniedbuj Greków. O co apeluję tylko pro forma, bo wiem, że tak się nie stanie. Grecja jest w Tobie.

Pozdrawiam serdecznie

Jacek

P.S. August – dziękuję za rekomendację. Przeczytam, i to nie tylko ze względu na Owidiusza!

Do katalogu:

Chaucer G., Opowieści kanterberyjskie, tłum. Arek Zawadzki, Katowice 2024; Eco U., Imię Róży, tłum. Adam Szymanowski, Warszawa 1996; Focjusz, Biblioteka, tom 1, tłum. Oktawiusz Jurewicz, Warszawa 1986; Williams J., August, tłum. Maciej Stroiński, Warszawa 2025; Williams J., Profesor Stoner, tłum. Paweł Cichawa, Katowice 2014.

Warto również przeczytać...
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Autorzy
Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek