Szanowny Panie Redaktorze,
jakkolwiek jestem poetą, nieobce są mi rozkosze obcowania z prozą, szczególnie gdy jest nią szlachetna księga (a ściśle mówiąc: trzy księgi) Prób, w których przeglądam się jak w lustrze. Weźmy choćby otwierający księgę drugą esej O niestałości naszych postępków – przenikliwy pan Montaigne powiada w nim tak: „Daję mej duszy to jedno oblicze, to znów inne, wedle boku, na który ją obrócę. Wszystkie sprzeczności znajdą się we mnie, wedle tego, jak mnie ustawić i z której strony popatrzeć. Nieśmiały, zuchwały; skromny, wyuzdany; gaduła, milczek; odporny, zniewieściały; bystry, otępiały; zgryźliwy, dobroduszny; kłamca, prawdomówny; uczony i nieuk; i hojny, i skąpy, i rozrzutny: wszystko to widzę poniekąd w sobie, zależnie od tego, jak na siebie spojrzę; i ktokolwiek wgląda w siebie z uwagą, znajdzie w sobie, ba, i w swoich sądach, tę odmienność i niezgodność”.
I ja, Panie Redaktorze, wejrzałem w siebie z uwagą – i zobaczyłem – o zgrozo! – pławiącego się w luksusie ascetę. Nie afiszowałbym się z tym niechlubnym odkryciem, gdyby nie to, że Pana słynna admiracja dla myśliciela z Montaigne pozwala mi sądzić, iż do słabości ludzkich żywi Pan stosunek wielkoduszny. Toteż o tym, jak doszło do mego upadku, Panu jednemu opowiem: wybrałem się na Krakowskie Przedmieście, ażeby kupić Moralia Plutarcha, tak chętnie czytanego przez Michela de Montaigne. Chwilę później z antykwarycznym nabytkiem w kieszeni przechadzałem się zadowolony Nowym Światem – gdy raptem spostrzegłem szyld znanego salonu fryzjerskiego. Trzeba Panu wiedzieć, że wiodę życie anachorety, więc nie w głowie mi, że tak powiem, modne koafiury, a jednak czemu nie miałbym zasmakować odrobiny luksusu? Co pomyślawszy, wszedłem do środka.
Zajęto się mną tak, jakbym był najbardziej wyczekiwanym klientem: wzięto ode mnie płaszcz, po czym z miłą fryzjerką uciąłem sobie pogawędkę na temat mojej przyszłej fryzury. Ja niewiele miałem do powiedzenia w tej materii, za to moja interlokutorka wyraziła szczere uznanie dla bujności mej czupryny. Nieskromnie przyznam, że ten element mojej aparycji przysparza mi pewnej sławy wśród mistrzów nożyc – Bonifacy Tupecik, którego zakład zazwyczaj odwiedzam, oświadczył mi niedawno, że mam włosy jak Lelewel (efekt ten, jeśli kto ciekaw, zawdzięczam działaniu porannej owsianki). Po chwili fryzjerka przystąpiła do dzieła. Usiadłem na wielkim, skórzanym fotelu, przy którym – jak naiwnie sądziłem – odbywa się mycie włosów. Wtedy się, Panie Redaktorze, zaczęło. Usłyszałem tylko: „a teraz chwila relaksu”, i poczułem, jak moje nogi unoszą się wraz z dolną częścią fotela. Gdy moje ciało przybrało pozycję półleżącą, oparcie fotela zaczęło dziwnie falować. Jakieś grube wałki poczęły przemieszczać się po moich plecach od dołu do góry, a potem falującym ruchem schodziły w dół, by zaraz ponownie ruszyć w swą sadystyczną wędrówkę. Ja, Panie Redaktorze, mam konstrukcję cielesną dosyć wątłą, więc każdą kosteczką na chudych plecach czułem ten piekielny wałek. I kiedy fryzjerka zmywała mi głowę gorącą wodą, a relaksujący fotel rachował mi kości, pomyślałem resztą sił, że męki tworzenia to nic w porównaniu z mękami relaksu. Z fotela zszedłem tak roztłuczony, że nawet nie widziałem, co się dalej działo na mojej głowie. Dopiero gdy dostrzegłem stertę włosów wokół siebie i lecący na podłogę bujny kędzior, który dotąd fantazyjnie opadał mi na czoło, zerwałem się na równe nogi i – zapłaciwszy sumę, za którą u Bonifacego Tupecika mógłbym się strzyc przez dwa lata – wybiegłem na ulicę.
Do domu wróciłem z siniakami na grzbiecie i z wiatrem w kieszeniach, w których ostały mi się jedynie Moralia. Nie wspomnę o mojej czuprynie, choć już tylko wspomnienie po niej zostało. Teraz, Panie Redaktorze, będę musiał jeść owsiankę trzy razy dziennie.
FANTAZJANO (z paroma włoskami)