Drzewka figowe rosły w figarniach, takich półszklarniach, „przyklejonych” wzdłuż kalenicy do ścian czy ogrodowych murów, szklarniach, których szyby wystawione były, rzecz jasna, ku słońcu. Oczywiście, figi trzymano u nas tylko w ogrodach książęcych, biskupich, ordynackich.
W pamięci mam jedno szczególnie miłe miejsce, skąd zapamiętałem już nawet nie resztki, a po prostu pustkę po figarni, trwającą przy długim, kamiennym (czy ceglanym?) murze, obrośniętym roślinami i po części już się rozsypującym. Było to na dawnym wileńskim folwarku Zakret, w części miasta zwanej Wilcza Łapa – widać ten kształt, gdy spojrzeć na plan miasta, czyli było to na tych podmiejskich błoniach, w lesie i ogrodach, rozciągających się szeroko w obszernym zakolu rzeki, które dla wilnian były zawsze miejscem odpoczynku i wyraju. To wspomnienie niewyraźne, a nawet niepewne, bo byłem tam bardzo krótko, w gwarnej grupie botaników, i to już ładnych kilka lat temu. To może gdzieś na Zakrecie, jak i na innych podmiejskich błoniach, Przyjaciele Pożytecznej Zabawy – wokół ich głów igrały Zanowskie niewinne promionki – raczyli się mlekiem i „przystępowali do ucałowania”. Gdy trafiłem tam, była to – jak i w międzywojniu, gdy Ogród działał wyłącznie na Zakrecie – część wileńskiego ogrodu botanicznego, taka leżąca odłogiem, botaniczna „resztówka”. Dyrektor Ogrodu, z którym od lat pozostaję w przyjaźni, Audrius Skridaila, wskazał mi leżące na parapecie okna starego ogrodowego budyneczku, spoczywające tam jakby dopiero co porzucone, jakby nigdy nic, resztki z czasów właśnie jeszcze okołofilareckich: drewnianą praskę do gomółek białego sera, z ozdobnie toczoną śrubą docisku i zawiasami z pasków skóry i utłuczony korpus butelki, z tutejszych kuchni Aleksandra I (przez jakiś czas Zakret były to jedne z jego carskich dóbr), z wypukłym cesarskim herbem i napisem „Impieratorskoje imienije Zakret” (dobra Cesarskie Zakret).
Ostatnio uzupełniałem podręcznik dendrologii o akapit poświęcony drzewu figowemu. Trzeba to było zrobić, bo figę pospolitą (Ficus carica L.) sadzi się u nas coraz częściej po prostu w gruncie, zimy są przecież nie tak mroźne jak dawniej. Myśli, siłą rzeczy, zeszły na gest „pokazywania komuś figi” i na „figę z makiem, z pasternakiem” (ten pasternak to tylko dla rymu?). Pokazywanie figi z makiem, czubka kciuka wypchniętego między palcem wskazującym a środkowym, zawsze odczuwałem jako coś dziwnego, jakby kryło się za tym coś niestosownego czy nieprzyzwoitego; było w tym coś więcej – ale co? – niż tylko żartobliwa odmowa, odesłanie rozmówcy z kwitkiem, z niczym, z nic niewartą drobnostką. Poszukiwanie sensu takiej „figi” kazało przeglądać słowniki argotu i seksualizmów, na przykład, z naszych, Jacka Lewinsona czy Klemensa Stępniaka. Szersze wyjaśnienie – bo podstawowe słowniki języka polskiego omijają tę kwestię (w pierwszym tomie słownika Lindego, który daje odniesienie do włoskiego, znajdziemy tylko dosłowny opis gestu, mianowicie „palec przez szparę pokazać”) – znalazłem dopiero u Jana Karłowicza (Słownik wyrazów obcego a mniej jasnego pochodzenia używanych w języku polskim, 1894–1905): „z wieków średnich, z Włoch, pochodzi gest pogardliwy (jako imago vulvae), włoskie far la fica, hiszpańskie hazer la higa, francuskie faire la figue”; uwzględnił to w słowniku etymologicznym Franciszek Sławski: „od XVII w., zapewne z włoskiego far la fica = wyśmiewać gestem urągającym, włoskie fica = vulva”. Wszystko jasne: pokazać komu figę, czego seksualne pierwociny zatarły się w pamięci pokoleń i są teraz dla nas zakryte (jak choćby stało się to w polszczyźnie z „kpem” i przymiotnikiem „kiepski”), to odpowiednik powszechnie teraz u nas znanego wulgarnego gestu, jakim jest pokazanie sterczącego środkowego palca.
Obraźliwe pokazywanie komuś figi zrodziło we Włoszech sprośny wierszyk, coś jak ze starorzymskich priapea: „acqua fresca / vino puro / fica stretta / cazzo duro”, co ma i u nas, we współczesnej plebejskiej polszczyźnie, dosłowny i żywy odpowiednik; sam taki wierszyk zasłyszałem przed kilku laty pod Przemyślem – wierny włoskiemu pierwowzorowi tak w treści, jak i w rytmie, gdzie za rym i sztafaż dla obscenicznych szczegółów służy „izba własna” i „piec gorący”. Takie rymowanki pasowały na pewno, w czasach „małej stabilizacji”, do podejrzanych figur, oczajduszów i podrywaczy, o których mówiono – „figo-fago, kawa marago”, bo przecież „fikać” i „figo-fago”, to też, oczywiście, mocne sprośności.
Trop włoski i wspomnienie – w tym kontekście – kawy marago zawdzięczam pogaduszkom o pokazywaniu figi z przyjacielem, jeszcze od czasów liceum, historykiem Wojciechem Tygielskim. Śmiałości dla podjęcia nieobyczajnego tematu dodał mi podobny tekst o tej bezecnej fidze, pióra Agnieszki Krzemińskiej; wyciąłem go sobie przed dziesięciu laty z „Polityki” (35: 58–60) i wetknąłem w karty jakiegoś podręcznika botaniki.
JAKUB DOLATOWSKI