Wieszcz nowych Włoch — jak o nim mawiano — urodził się w 1835 roku na wsi pod Florencją i z tym regionem związał swoją twórczość tyleż patriotyczno-obywatelską (był piewcą Risorgimenta i Garibaldiego), co zakorzenioną w dziejach i dziełach dawnego, pogańskiego Rzymu; jak nikt malował pejzaże Toskanii i Umbrii. Jego znany każdemu Włochowi wiersz „U źródeł Klitumna” po raz pierwszy czytałem latem 2023 roku właśnie tam — a jakże! — u źródeł rzeki Clitunno, w samym sercu Umbria verde — „zielonej Umbrii”. Od tego czasu wracam chętnie do Carducciego, mistrza wyrafinowanej frazy poetyckiej. Zapewne od czasu „Trzech Koron” — Dantego, Petrarki i Boccaccia — nie miała Toskania, a więc i cała Italia, poety tej miary, o takim wyczuciu do języka i takiej kulturze literackiej co Carducci właśnie.
Poeta ten postawił sobie zadanie właściwie niemożliwe do zrealizowania: przywrócić poezji jej antyczne brzmienie, jej dawną wzniosłość, jej starożytną wielkość. Niechętny romantyzmowi, Carducci źródeł i kontekstów szukał nawet nie tyle u klasyków różnych epok — choć podróż jego wiodła, ma się rozumieć, via Dante i inni — ale bezpośrednio u Greków i Rzymian, w ich miarach. Wiersze jego są trudne. Pomijając nawet słownictwo (do jego poezji mają Włosi osobne słowniki), Carducci stawia opór rytmem. Język włoski usiłował modelować na kształt łaciny. Na ile udał mu się ten zabieg? Niech oceniają ci, dla których język włoski jest językiem ojczystym. Na ile jest to do przełożenia na polski? Chyba nie jest to zadanie łatwe, skoro ten Noblista z 1906 roku doczekał się u nas przekładów nielicznych, a te, które mamy, nie zaistniały szerzej. (O ile bogatsza byłaby nasza poezja XX-wieczna nurtu klasycznego, gdyby za nauczyciela miała Carducciego — możemy tylko fantazjować). Jego słynne „Ody barbarzyńskie”, w tłumaczeniu na polski pióra Julii Dicksteinówny, starają się co prawda zachowywać metrum (które samo z siebie jest jednak obce polszczyźnie i jest tylko „umową”), ale stanowią lekturę dość nieprzyjemną; język i oko stale potykają się o coś, a poetyckość umyka.
Carducci był akademikiem (szefował katedrze literatury w Bolonii); może i jego twórczość literacką najlepiej określić mianem poezji akademickiej. Byłby więc nowożytnym odpowiednikiem aleksandryjczyka Kallimacha czy Apolloniosa Rodyjskiego, poetów o mistrzostwie niezrównanym, ale jednak żyjących i tworzących w istocie w szczelnie odosobnionym kosmosie słów.
Jak należy tłumaczyć Carducciego? Nie wiem. Ani bowiem naginanie go do polskiej metryki nie byłoby uczciwe, ani do włoskiej sensowne, ani wreszcie do antycznej skuteczne. Pisać go po polsku od nowa — jak poezję z zupełnie innych obszarów językowych, nieznającą naszych kategorii gramatycznych — też mijałoby się z celem. A celem jest oddanie choć odrobiny z tego piękna, jakie Carducci wlewa w swoje wersy, będące ni mniej ni więcej hołdem, niezrównanym hołdem dla Italii — jej ziemi, kultury, jej synów-poetów.Próby „wiernego” spolszczenia metrum autorskiego, choćby ze względu na obecne we włoskim elizje, nie powiodą się. Trzeba więc trochę improwizować. Poniżej trzy wiersze ze zbioru „Ody barbarzyńskie”, proponuję oddać konsekwentnie wierszem tonicznym, sześcioakcentowym, który w języku polskim brzmi elegancko, spokojnie, epicko, ale i — naturalnie. Brzmienie jego zbliżone jest do tego z oryginału.
JACEK HAJDUK
Roma
Romo, w twoje przestworza ślę duszę lotną, wyniosłą.
Przyjmij tę duszę moją, o Romo, i otul ją światłem.
Nie jestem ciekaw błahostek, nie dla nich ciebie odwiedzam:
Kto poszukuje motyli pod łukiem cesarza Tytusa?
Co mnie obchodzi, że winiarz, upiorny typ ze Stradelli,
Dobre Montecitorio rozrzedza słabym dowcipem?
Albo że w Bielli dalekiej tkacz pracowity się plącze
Jak pająk, co wabić próbuje na próżno, we własne swe sieci?
Otocz mnie, Romo, błękitem, opromień mnie słońcem, o Romo:
Boskie przebija się słońce przez twoje otchłanne błękity.
Łaska spływa na mroczny Watykan, na piękny Kwirynał,
Łaska spływa na stary Kapitol, prześwięty wśród ruin.
A ty ze wzgórz swoich siedmiu ramiona wyciągasz, o Romo,
Z miłością, która wylewnie ciche przedświty rozjaśnia.
Kampanio, kraino upojna, rozległa jak łoże małżeńskie!
I ty, śnieżny stoku Sorakte, świadku na wieczne już czasy!
Góry Albańskie, z uśmiechem pieśń zaśpiewajcie weselną!
Tuskulum zielone, zaśpiewaj! Zaśpiewaj, żyzne Tivoli!
Tymczasem ja, z Janikulum, na miasto patrzę z zachwytem:
Statek ogromny, posłany w daleki świat, ku imperium!
Statku, który dosięgasz rufą szczytów bezkresu,
W kierunku brzegów tajemnych moją duszę poprowadź!
Na niebie, w półmroku wieczornym, białe migoczą klejnoty:
Noc już zapada – spokojnie i cicho na Via Flaminia.
Niechaj godzina ostatnia, mijając, skrzydłem bezgłośnym
W czoło mnie muśnie. Niech wkroczę, nieznany, w tę ciszę, w ten spokój.
Niech pójdę na cieniów naradę, niech spotkam duchy olbrzymie
Ojców, gdy toczą rozmowy u brzegów tej rzeki przeświętej.
Wzgórza toskańskie
Wzgórza wy moje toskańskie i wy, ciche gaje oliwne,
gdzie pośród cieniów przyjaznych myślałem, co to jest miłość,
i wy, winobrania toskańskie, i ty, co gronom spienionym
w twarze o barwie cynobru spoglądasz wśród gwarów radosnych,
słońce młodzieńczych lat — do słodkiej śmiejecie się panny,
którą mi amor wyrywa, z błękitem toskańskim zaślubia.
Śmiejecie się do niej, a błogość w sercu, której mi zawsze
żałował los, przelewacie teraz w jej duszę przesłodką.
Wzgórza, zamilczcie, i wy nie piśnijcie jej słowa, oliwki,
i ty do niej nie mów, o słońce, święte i wszystkowidzące,
że leżą gdzieś za tą górą, może i jej oczekując, bliscy —
ci, którzy żyli w strapieniu i którzy w rozpaczy pomarli.
A ona patrzy w zachwycie na szczyt i w sercu drgającym
czuje, jak życia przybiera, jak duch nieuchwytny jej włosy
czesze, a bryza górska — o słońca zachodzie — z okolic
wzbiera, na głowie młodzieńczej z białym igrając welonem.
Zakład ociemniałych
Jeżeli Homer na polach dardańskich skrzące się widział
bitwy oczyma zgałsymi, wbitymi w niebo bez ruchu;
Jeżeli, czoło uniósłszy ku zimnej pomroce, oglądał
Milton, jak Bóg zwycięzca po światach chadza zdobytych —
to przez to, że dusza wszechrzeczy zwalczała w nich mgłę, która niesie
bezwładność zmysłom, w tych duchach potężnych słońce płonęło.
A kiedy Tobiasz, współczucia godzien, psa poznał skowyt
i, po omacku miotając się, białe ręce wyciągnął —
to z nieba litość zesłana wstąpiła weń święta: Rafael
jasny przywrócił źrenicom pustym i syna, i światło.
Stoją na ziemi szerokiej herosi myślenia, osobni:
do Rafaela jasnego wyciąga świat swe ramiona.
Tłum. Jacek Hajduk