fbpx
HOME
Jakub Dolatowski

Glupki

Tata był z Poznania. Wniósł na nasz Górny Mokotów nieco poznańskiej gwary; niektóre z takich słów czy powiedzonek budziły nasz, mamy i mój, uśmiech. W pamięć zapadła mi jakoś jedna fraza, jaką tata rzucał jako ostatni, rozpaczliwy niby-argument w domowych sporach, gdy się czemuś sprzeciwiał czy na coś nie zgadzał – „zaś ale po co?”. Zaaklimatyzował w naszym domu sporo rzeczowników ze swego dzieciństwa, nie zdawałem sobie wówczas sprawy, że są „inne”, niewarszawskie. To była na przykład „ryczuszka”, stołeczek, na którym przysiadałem w przedpokoju, by zawiązać sznurowadła przed wyjściem i na którym musiałem przycupnąć, gdy zapomniawszy czegoś – zawróciłem do domu zaraz po wyjściu z mieszkania (ten przesąd wniosła mama, to ona przypominała mi w takich razach: „tylko siądź na ryczuszce!”), co miało odczarować poczyniony świeżo co falstart, „skuchę”, bym mógł ruszyć do wyjścia drugi raz, już jakby zupełnie od nowa, z czystym sercem. Wśród słówek przyniesionych przez tatę z przedwojennych Jeżyc było na przykład – „wytrzyj no klupę!”, gdy, przeziębiony, co i rusz pociągałem zasmarkanym nosem, czy „leberka”, śniadaniowy przysmak, rozsmarowywany na „sznytkach” chleba (tata lubił takie najprostsze wędliny, kiszki, metki i wątrobianki, lubiłem i ja ich smak; daleko mi było jeszcze do wegetarianizmu).

No i wreszcie „glupki”, małe, kuliste owoce, słodkie, ale zawsze dość ostre w smaku, czy to na surowo, czy w kompocie lub dżemie, które znałem dobrze od samego dzieciństwa. Krzewów, które rodziły „glupki”, było wówczas, w połowie ubiegłego wieku, coraz to więcej na tym mokotowskim skraju miasta; tuż za naszym osiedlem ciągnęły się dawne zakłady ogrodnicze i resztki pól podmiejskich folwarków. Te krzewy – obce, ale przedsiębiorcze, zdecydowane i samodzielne, w krajobrazie w ostatnim półwieczu wyraźnie już częstsze od pokrewnej im, ale rodzimej tarniny – wzięły się za zasiedlanie ścieżek, poboczy dróg i porzuconych po wojnie kawałków gruntów, zwykle już nieuprawianych i zachwaszczonych, stojących latem w burzanach łopianów, ostrożeni i pokrzyw, w zaroślach czarnego bzu. Te „glupki” czy „glubki”, to małe śliwki, owoce Prunus cerasifera, śliwy wiśniowej czyli – ałyczy, by użyć nazwy stosowanej przez botaników, ale nigdy nie słyszanej na targu czy bazarze. Cerasifera to „niosąca, rodząca wiśnie”, bo takie też są te „glupki” – niewielkie, kuliste i często czerwone, jak właśnie wiśnie (choć równie dobrze czy nawet częściej bywają żółte, a czasem plamiste, obydwu kolorów).

Na te śliwy i ich owoce wszyscy mówią u nas – „mirabelki”, choć tak naprawdę mirabelki, to inna, można rzec – szlachetniejsza śliwa. Na owoce prawdziwych mirabelek nie trafi się u przekupek czy na targowisku, a tylko czasem, importowane, w wielkomiejskich delikatesach czy bazarach z „wyższej półki”; są, jak węgierki, renklody czy lubaszki, jedną z form innego gatunku – śliwy domowej, a ich owoce są od „glupek” większe, ich żółtawą skórkę kryje białawy nalot, miąższ nie jest wodnisty i ostry w smaku, a bardzo, bardzo słodki i odchodzi od pestki. Nazwa prawdziwych mirobalanek, śliwek i śliw, które do Europy przywędrowały z Syrii i dla naszych północnych ogrodów są zbyt delikatne, wzięła się ze starożytnych określeń różnych owoców w kształcie żołędzi czy daktyli, branych na pachnidła, a później i innych, ale podobnych z wyglądu, użytecznych z kolei przy garbowaniu skór. Wzięła się z greckiego myrobálanos czy bálanos myrephikḗ i rzymskiego mirobalinum czy mirobolanum. Ale to wszystko historia zupełnie nieprosta, o wielu wątkach, nierozwikłana, bo gdzieś w XVI i XVII w. te słowa przeskoczyły na śliwki; na przykład Johann Bauhin, w Historia plantarum universalis, wielkim, naukowym przewodniku po roślinach, ich historiach i tożsamości, wydanym w kilkadziesiąt lat po jego śmierci, w połowie XVII w., pisał o prunus myrobalanus dicta, że ma liście pośrednie między wiśniowymi a śliwowymi, czyli pisał – już wtedy! – o ałyczach. Takie to od stuleci zajęcia botaników.

Ale właśnie takie owoce, jak znane mi z dzieciństwa z mokotowskich stron, drobne, o miąższu ostrawym i zrosłym z pestką, rodziła „mirabelka” z warszawskiego Getta, raz po raz wspominana przy różnych okazjach, drzewko, które przed wojną rosło u zbiegu dawnych Nalewek i Franciszkańskiej i które przetrwało powstanie, ale kilkadziesiąt lat później uległo budowlanym lobbystom i biznesmenom.

JAKUB DOLATOWSKI

Warto również przeczytać...
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Dzięki nim możemy nieustannie ulepszać stronę. Więcej informacji znajdą państwo w Polityce Prywatności. Więcej.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek