fbpx
HOME
ks. Jan Sochoń

Jedenaste przykazanie – rajska pokusa?

Na stare lata odważyłem się napisać tradycyjną powieść, choć myślałem o niej już od dawna. Niektórym może się więc wydawać, że był to zaledwie fakt przygodny i niczego więcej w takiej narracyjnej dykcji już nie przedstawię. Tymczasem, o ile zdrowie pozwoli, kolejne tomy zaplanowanej przeze mnie opowieści powstaną, co oznacza, że z czasem, mam nadzieję, będę nabierał prozatorskiego doświadczenia. Jestem przy tym świadom, że do tej pory odbiorcy mogli się zetknąć z moimi propozycjami poetyckimi, eseistycznymi, ściśle filozoficznymi czy publicystycznymi, ale powieść to coś całkowicie odmiennego, wymagającego zgoła odrębnych dyspozycji twórczych.

Onegdaj Adam Zagajewski zwierzył mi się, że po Cienkiej kresce zaprzestał pisania powieści, gdyż uniemożliwiła mu to jego poetycka natura i poetyckie widzenie świata. Zbyt uciążliwa okazywała się konieczność panowania nad różnorodnymi losami bohaterów powieściowych, łączenie prowadzonych wątków w jednorodny świat przedstawiany, wreszcie pilnowanie logiki i konkretności wydarzeń, konstruowanie rozmów (dialogów), które stanowią istotny składnik powieści i życia, a powieść to przecież życie chwytające prawdę jako prawdę powieściową, prześwitującą spoza często fikcyjnych zdarzeń bądź opisów. Chętnie się godzę z takim oglądem sprawy, gdyż i mój umysł tym się poniekąd charakteryzuje, że na doznawane przeżycia narzuca impresyjną siatkę liryczności, niedopowiedzenia i sugestii.

Na szczęście, dysponujemy możliwościami, żeby wskazany żywioł poetyckości wykorzystywać w konstrukcjach typowo fabularnych. I tak właśnie jest w Jedenastym przykazaniu, mającym swe zasadnicze źródło w realnych egzystencjalno-historycznych wypadkach, zwłaszcza w losie i doznaniach Franciszki oraz Józefa, moich rodziców. Przypadkowe odnalezienie w domowej szafie pliku listów niemieckiego oficera do Franciszki uruchomiło we mnie lawinę pytań, wątpliwości i nade wszystko chęci zrozumienia rodzinnych dziejów, nader dotkliwie naznaczonych dramatem i tragicznością wojny, okupacji niemieckiej i sowieckiej, wreszcie ograniczeniami ludzkiego sposobu życia i ludzkiej wolności zmagającej się z siłą nakazów sumienia, etosu społecznego, religii, nietkniętych jeszcze przez naukową i antymetafizyczną aurę obecnego czasu.

W mojej świadomości rozpoczął się przedziwny ruch myśli wychwytujący z historii bohaterów powieści swego rodzaju stany przesiąknięte najróżniejszymi dylematami niesionymi przez ich osobiste wybory i toczącą się wokół nich historię. Rozeznałem, że stały się one niezależne ode mnie i od moich emocji i zapatrywań, tworząc świat tak różnorodny i wielobarwny, że aż domagający się tolerancyjnego spojrzenia. Spoiwem łączącym owe „osobowości powieściowe” stała się miłość, na którą patrzę oczami Franciszki. Ten sposób prowadzenia narracji, połączony przy opisie pewnych wydarzeń z widzeniem narratora wszystkowiedzącego, wydał mi się najbardziej odpowiedni. Zastanawiałem się: w czym tkwi wszechpotężna moc miłości, że pokonuje wszelkie przeciwności historyczne, obyczajowe i wszelkie inne? Jak można jednym sercem, a mamy tylko jedno serce, kochać różne osoby, w szczególności uznawane za złe, wrogie, akceptujące idee totalitarne? Wydarzenie niesłychanie zagadkowe i niełatwe do artystycznego uwidocznienia.

Mimo to spróbowałem podjąć próbę naświetlenia owego egzystencjalnego sekretu, jaki spiął w jeden miłosny żar Franciszkę i Daniela Richtera. Czy zadanie się powiodło? Nie wiem. Nigdy zresztą nie powinienem być pewien tego, co robię, jako że – według opinii Philipa Rotha – na starość pisarze tracą magię. Czułbym się uszczęśliwiony, gdyby sugestia amerykańskiego powieściopisarza okazała się w moim przypadku odległa od faktycznego stanu rzeczy, a duch artystycznego natchnienia nadal mnie, przynajmniej niekiedy, nawiedzał. Jakie więc były powody napisania powieści?

Jednym z zasadniczych okazała się słabnąca we mnie pamięć o historii, zwłaszcza historii mojej rodziny. Jeżeli chodzi o pokolenie moich dziadków i rodziców, rzadko zdarzało się, że opowiadali oni swoim najbliższym o przeszłości. U mojego taty Józefa, była to obawa polityczna, bo jako AK-owiec wiedział, że po powrocie z Włoch do Polski w 1945 roku może zostać zamordowany. Z tej racji niewiele wiedziałem o wyjątkowych doznaniach rodziców oraz ich krewnych. Mimo to podjąłem się napisania rzeczy narracyjnej. Najtrudniejsza była konstrukcja dialogów oraz świadomość, że wszystko, o czym opowiadam, ma być ze sobą spięte w jeden świat przedstawiony, logicznie ujmujący często nieoczywistą różnorodność zdarzeń. To pierwsza sprawa.

A druga? Znalazłem w domowej szafie listy pisane do Franciszki przez nieznanego mi bliżej niemieckiego oficera. Pytałem ją o nie. Początkowo nie chciała niczego zdradzać, ale po wielu zabiegach z mojej strony przedstawiła całą historię o niespodziewanej, dramatycznej i w pewnym sensie niespełnionej miłości do Daniela Richtera[1]. Stało się to dosyć późno, kiedy już przyjąłem święcenia kapłańskie. Franciszka miała wtedy 90 lat. Podczas jednej z wieczerzy wigilijnych ujawniła życiowy sekret, swoje 11 przykazanie, jak to określiła. Kto wie, może aura świąteczna skłoniła ją do najszczerszych zwierzeń.

Mogłem oczywiście odnotować tematykę listów pisanych do Franciszki przez Daniela, lecz nie uczyniłem tego, ponieważ zaburzyłoby to autentyczność konstruowanej przeze mnie wspomnieniowej gawędy, tym bardziej że i sama narratorka nie chciała się z nimi zapoznać. Ona wszak snuje opowieść, przeto nie powinna opowiadać o czymś, o czym zasadniczo nie wie. Być może Teofila (ciotka, z którą Franciszka mieszkała w jednym domu i która znała niemiecki) niektóre z owych listów jej przetłumaczyła. W każdym razie jedno pozostaje pewne: ewentualna ich lektura okazała się dla Franciszki nazbyt trudna. W związku z tym jedynie sugerowałem pewne sprawy po to, żeby czytelnik zechciał rozwijać swoje interpretacyjne intuicje.

Na przykład, jak oceniać kogoś, kto obdarza uczuciem jak najbardziej miłosnym mężczyznę, który jest najeźdźcą, wrogiem, okupantem? Żeby wyjść z powieściowego uwikłania, nieraz zamazywałem różnicę między jawą a snem. Chociażby historia z Żydami i palącą się synagogą. Józef z Franciszką płyną w tym obrazie, niczym u Chagalla, bez mała w chmurach. Podobnie przy końcu książki, spotkanie Franciszki i Daniela de facto nie nastąpiło, jako że należało do przestrzeni wyobrażonej przez Franciszkę, jednakowoż było tak silne, że właściwie realne. Musiałem takich zabiegów dokonywać, bo inaczej nie mógłbym opisać napięcia zrodzonego w życiu Franciszki przez obecność Daniela Richtera.

Natomiast formuła „jedenaste przykazanie” nawiązuje do Dekalogu i równocześnie ów zestaw naturalnych norm przekracza. Kryje się w niej doświadczenie miłości tak piorunującej, że odważającej się na omijanie tego, co zapisano jako ogólnoludzkie prawo. Piotr Wojciechowski w jednej z pierwszych recenzji Jedenastego przykazania zauważył, że każdej z powieściowych postaci dałem na drogę podwójny bagaż – jej człowieczy los i jej misję ewangelizacyjną. Zaproponowałem też pogłębione rozumienie grzechu pierworodnego. Wermachtowiec Daniel, któremu wcześniej pozwoliłem grać rolę opiekuńczego Samarytanina, zakochanego w Polce, po wojnie zjawia się wśród wilczych praw stalinizmu jako wąż z przypowieści. Nie z jabłkiem, ale z bukietem pąsowych róż, z kuszeniem równie mocnym jak to biblijne. Chce rozwalić małżeństwo, zabrać do raju bezpieczeństwa Franciszkę z dziećmi, a Józefa, bohatera spod Monte Cassino strącić w piekło piwnic bezpieki. To intrygujące odczytanie. Widać z niego, że obszar ewentualnych znaczeń sugerowanych przez tytuł powieści, zdaje się być niebywale panoramiczny.

Poza tym w życiu mojej rodziny skupiło się jak w soczewce wiele dylematów moralnych. Toteż książka jest ich pełna. Wiele w niej pytań natury religijnej, politycznej, obyczajowej. Wypada powiedzieć, że piszę o tym, jak żyć w świecie pełnym zła, okrucieństwa i przemocy, z nadzieją, że w Bogu ma sens wszystko, nawet to, co wydaje się nie do przyjęcia, pozbawione czułości, odarte z naturalnej empatii wobec drugiego człowieka? W opowieść włączyłem zdarzenie, kiedy to Franciszka z Józefem spotkają się przy polnym krzyżu, ustawionym pośrodku drogi między Sochoniami a Wasilkowem. Nie byłoby tej prozatorskiej migawki, gdyby mój tata nie należał do osób pobożnych, chociaż nie okazywał religijnego zaangażowania w sposób ostentacyjny. Wieczorem klękał przy łóżku i bezgłośnie się modlił. Czasami z mamą, czasami sam. Widywałem nieraz, jak pracując w polu cicho wypowiadał słowa modlitwy.

A ja? W jakiś czas po dyplomie magisterskim z polonistyki doznałem niecodziennego, duchowego i bolesnego skurczu, że nie robię tego, co powinienem, że powinienem kategorycznie wejść w hierarchiczny porządek Kościoła jako przyszły kapłan. I tak się stało, choć ostatni czas po przejściu na emeryturę, choć przyniósł pewien spokój i zmniejszył nacisk stresu związanego z aktywnością uniwersytecką, wyrzucił mnie na pobocze aktywności duszpasterskiej. Ale nie zniechęcam się, wszak w ogniu hartuje się stal.

Przywołana sfera opatrznościowa pozostaje w Jedenastym przykazaniu najważniejsza, mimo że jeden z krytyków szepnął mi do ucha, że niepotrzebnie włączyłem w tok dialogów tak wiele kwestii dotyczących religii, że ludzie o niej wówczas nie rozmawiali zbyt często i nie rozmawiają dzisiaj. Czy rzeczywiście? W sytuacjach granicznych przecież człowiek otwiera się na obecność tego, co święte, co przynosi ocalenie. Kiedy dosięga kogoś straszliwy egzystencjalny albo dziejowy kataklizm, natychmiast zwraca serce i oczy ku Wszechmogącemu.

A ponadto, tak starałem się narracyjnie montować opowieść, żeby każdy z jej bohaterów odczuwał osobiste istnienie jako mikrokosmos dopełniający w organiczny sposób istnienie uniwersalne. Oświetliłem jedynie te aspekty ich doświadczenia, które nabierają charakteru powszechnego, czyli mogą przydarzyć się wszystkim. A jeżeli nawet dotyczą tylko i wyłącznie wrażeń prywatnych, w opisie zyskują uniwersalną rangę. Na tym bowiem polega tajemnica każdej twórczości, żeby to, co artyści wpisują w ramy formy artystycznej, zyskiwało ogólniejszy wymiar, żeby czytelnik mógł niektóre przynajmniej aspekty z przedstawianego intencjonalnie świata uznać za swoje własne. I w ten sposób głębiej siebie samego zrozumieć.

To ważne, ponieważ nigdy nie mamy do samych siebie bezpośredniego dostępu, nie jesteśmy w stanie przekazać innym ludziom tego, co najgłębiej przeżywamy. Jedyne, co potrafimy, to posłużyć się siatką znaków, gestów zewnętrznych, na przykład językiem literackim. A ten pośród chaosu rzeczywistości chwyta jej skryte szczegóły i podąża za prawdą. Dobry artysta programuje idee, które bez niego pozostawałyby rozmyte, a bez czytelnika dostrzegającego w dziele literackim strukturę otwartą, nie miałyby właściwej siły wyrazu.

Jedenaste przykazanie to arcypolska książka o ludzkiej miłości, która ujawnia niezwykłą zdolność przetrwania w najtrudniejszych sytuacjach życiowych. Ukazana w niej historia, naznaczona radykalnym złem, upostaciowionym przez wojnę, ideologię faszystowską i komunistyczną, staje się historią, w którą wkroczył Bóg z ideą zbawienia i miłosierdzia; historią polskich spraw, polskiej tożsamości, kadrującą przesłanie, że sens i wartość podejmowanych przez człowieka decyzji najpełniej rozświetla się w szerokiej perspektywie dziejowej. A poza tym, realia powieściowe, szczegóły obyczajowe bądź religijne, jak również związane z meandrami ówczesnej polityki, dla wielu teraźniejszych czytelników, zwłaszcza młodych, bywają prawie nieznane, mogą tedy ich zainteresować. Oby to przypuszczenie naprawdę się zrealizowało.

Warszawa-Bielany, luty 2024

ks. JAN SOCHOŃ

[1] Czy to kwestia przypadku, że w tomie Hugo von Hofmannsthala Księga przyjaciół i szkice wybrane (Warszawa 2023) odnajdujemy wspomnienie o Raulu Richterze, wykładowcy filozofii, edytorze i znawcy twórczości Nietzschego, z którym austriackiego poetę wiązała tajemna więź.

Warto również przeczytać...