Mieszkał w hotelach i jadał w bistrach, uciekał całe swoje dorosłe życie i nigdy nie miał własnego kąta. Friedrich Gubler, redaktor „Frankfurter Zeitung”, mawiał: „Roth, musi być Pan smutniejszy. Im smutniejszy Pan jest, tym lepiej Pan pisze”. Dwa razy nie trzeba było mu powtarzać, pijacy wszystko rozumieją w mig.
Każdy rozsądny człowiek wie, że najlepiej urodzić się w południowo-zachodnich regionach Europy, gdzie wiecznie świeci słońce i los jest łaskawy dla wszystkich. Joseph Roth na świat przyszedł w Brodach, czyli na północno-wschodnich rubieżach cesarstwa Franciszka Józefa, na drugim końcu kontynentu, o rzut kamieniem do carskiej Rosji. Ojca nigdy nie poznał, ten wyjechał w interesach i nie wrócił, bo zwariował. Trud jego wychowania przejęła matka, która śpiewała ukraińskie piosenki, ale nie były one wesołe. W tych stronach bowiem śpiewa się z braku radości. Istniało nawet powiedzenie „przepadł w Brodach”, które oznaczało, że ktoś znalazł się w takim miejscu – oddalonym od cywilizacji, wśród mokradeł i lasów – z którego nie ma ucieczki.
Na północy Brodów znajduje się ogromny kirkut, a na południu jest dworzec, z którego pisarz urodzony w 1894 roku wyjechał tuż przed I wojną światową na studia do Wiednia. Poza biedą niewiele przywiózł do stolicy ówczesnego mocarstwa, które w niedalekiej przyszłości miało zniknąć z map. Po cesarstwie pozostał jedynie mit, tym silniejszy, im dłużej ono nie istniało. A im dłużej nie istniało, tym było gorzej ze światem.
Czarno-żółta, saturniczna i elegancka, flaga Austrii znikła z masztów z dnia na dzień. Idea symbiozy wielu narodów, ewenement na skalę świata, nagle stała się jedynie historią. Różnorodna pod względem etnicznym, kulturowym i religijnym monarchia runęła pod ciężarem zgody w rozbieżnościach. Rotha zajmowały wówczas inne sprawy: zaczynał pisać, jak twierdził, swoje bzdury do gazet. Owymi bzdurami były felietony, zyskujące z czasem na popularności, jak sam ich autor, który stał się jednym z najlepiej opłacanych współpracowników niemieckojęzycznych gazet. Wtedy też euforycznie pisał: „Kocham kobiety w oknach, a już szczególnie blondynki”.
W 1922 roku poślubił czarnowłosą Friederike Reichler, której urodę sportretował kilka lat później w powieści Hiob. Dla ubogiego chłopca z odległych Brodów nagle zaświeciło słońce, a los stał się łaskawy. Osiągnął sukces literacki i finansowy, miał piękną żonę i świetlaną przyszłość. Gazety wysyłały go na długie miesiące do Moskwy i Paryża, aby stamtąd słał felietony, książki jego zaś sprzedawały się wyjątkowo dobrze i powoli ich autor zapisywał się w historii literatury światowej.
Jednak ludziom urodzonym pod czarno-żółtym słońcem dane jest wyłącznie – powołując się na Musila – poczucie ewentualności i niepewność. Nic nie jest stałe, nic nie jest trwałe, jak nietrwała była monarchia Franciszka Józefa i Galicja, jak wątpliwe jest ludzkie życie. Dziś nie ma śladu po kraju koronnym Królestwa Galicji i Lodomerii, zwanym potocznie Głodomerią, ani po jego mieszkańcach. Ta wielokulturowa mieszanka padła ofiarą szaleństwa ludzi i historii, jednostek i narodów.
Friedl z czasem coraz gorzej znosiła podróże męża i długotrwałe rozstania. Wspólne życie też nie należało do najłatwiejszych: brak stałego miejsca zamieszkania, godziny spędzone w samotności, kiedy mąż pisał albo przesiadywał z kieliszkiem wśród znajomych w knajpie. Schizofrenia została u niej zdiagnozowana w 1928 roku. Z czasem choroba się pogłębiła i Friedl musiała zostać zamknięta na stałe w szpitalu psychiatrycznym. Naziści zamordowali ją w 1940 roku.
Roth czuł się odpowiedzialny za chorobę żony, ale wiązał ją też – na swój dziwny sposób – z szaleństwem, które wydarzało się w sercu Europy: powolnym zdobywaniem władzy przez nazistów. Wtedy też zaczął się jego najlepszy etap w pisarstwie: stworzył Hioba i Marsz Radetzky’ego, pogrążał się w alkoholizmie, smutku i ciemności, szukał schronienia w lojalizmie habsburskim. Pił i nienawidził siebie oraz nazistów. Stefan Zweig, jego wieloletni przyjaciel, twierdził: „Joseph Roth pił – proszę mi wierzyć! – z nienawiści, gniewu, niemocy i oburzenia”.
Autor Hioba w zasadzie już nie trzeźwiał i coraz mocniej pogrążał się w marzeniu o przywróceniu cesarstwa. Powoli, jak jego żona i ojciec, oddalał się od ludzi. Krążył wśród widm i ruin. Kiedy życie wokół niego zaczęło się rozpadać, a jego kariera literacka jaśniała najmocniej, on patrzył jak cały świat pogrąża się w szaleństwie. Na nowo odnalazł wtedy swój kraj dzieciństwa – szlachetne piękno porażki – rezygnację, która w jego wypadku chwilowo przybrała nazwę monarchii Austro-Węgierskiej.
W ten sposób autor Hioba stał się najwierniejszym sługą kraju, który nie istniał od dekady. Walczył o przywrócenie Habsburgów na tron, a Otto von Habsburg, dziedzic tronu, próbował namówić go do abstynencji. Jedno i drugie działanie było podobnie pozbawione sensu. Pod czarno-żółtą flagą można było jedynie zdobyć ordery z niespełnienia i smutku, gorzkiego życia, które zawsze rozwija się inaczej niż byśmy tego pragnęli.
Historia zastaje nas nieprzygotowanych. Gdyby nasza cywilizacja – jak twierdził inny pijak – miała wytrzeźwieć w dwa dni, trzeciego umarłaby z wyrzutów sumienia. Roth wlewał w siebie kolejne sznapsy, aby do tego stanu nie doprowadzić. Został stronnikiem Habsburgów, bo ujrzał głupotę, zło i szaleństwo ówczesnego świata, który dążył do samozagłady. Roth postanowił działać w ten sam sposób. Schronienie dawała mu jedynie literatura i myśl o powrocie wieloetnicznej, wyidealizowanej monarchii Franciszka Józefa. Z tego połączenia powstało jego opus magnum – Marsz Radetzky’ego, epitafium dla kraju, w którym się urodził.
Wszystko na nic. Naziści palili jego książki i zakazali udziału w niemieckojęzycznej kulturze. Ten żydowski chłopiec, wieczny tułacz, który przeszedł daleką drogę z Brodów, trochę Rosjanin, trochę Polak, trochę Żyd, trochę Rusin, obywatel C. K., kakanier, powoli pogrążał się w ciemności, podobnie jak znikało w odmętach historii jego państwo, którego obywatelem pragnął pozostać.
Zapił się na śmierć w maju 1939 roku, niedługo po Anszlusie, a tuż przed wybuchem wojny, kiedy świat wschodnioeuropejskich Żydów, którego na swój sposób był kronikarzem, miał przestać istnieć. „Galicyjski Żyd, austriacki pisarz i katolicki pijak Roth […] kochał ludzi prostych – szczególnie tych ze Wschodu, buntowników, ludzi wiary, świętych, pokonanych i mieszkańców królestwa, którego słońce już zaszło” – pisał Jörg Fauser. Zmarł w samotności z przepicia, w rubryce zawód sans profession. Jego ostatnie opowiadanie nosiło tytuł Legenda o świętym pijaku, a kończyło się zdaniem: „Daj, Panie, nam wszystkim, nam pijakom, tak lekką i tak piękną śmierć!”.
André Heller zapytał ojca o zawód Josepha Rotha, kiedy zobaczył jego zdjęcie w albumie rodzinnym. W odpowiedzi usłyszał: „Od piętnastu lat już zamieszkuje niebo pijaków jako szames bajek i kalif chmur, ale wcześniej, na ziemi, był biednym Żydem i największym pisarzem wśród ludzi przyzwoitych”.
DAWID SZKOŁA