Mówią, że artyści nie mają głowy do interesów, ale on jakoś sobie radził. Pewnego dnia poznał kobietę biznesu, nawet niebrzydką. („Nie umiał przejść obojętnie obok piękna” – tłumaczył Józef Chyży, malarz). Mistrz i miłośniczka sztuki ucięli sobie pogawędkę w galerii na wyspie Bolko i już za kilka dni ona przyszła do pracowni, ubrana do figury: w obcisłą bluzkę i spodnie rurki. Dowcipkowali, artysta robił jej zdjęcia, a po tygodniu zatelefonował:
– Namalowałem panią!
Przybiegła od razu. Obraz stał na sztaludze, zasłonięty pomiętą szmatą. Usiadła w fotelu, założyła nogę na nogę, wyjęła różowego eldasa.
– Też takie palę – pochwalił się malarz i wskazał popielniczkę pełną niedopałków. Potem zerwał kotarę.
– Jestem naga! – wrzasnęła.
– Myślała pani, że ją w dżersejach namaluję? – zdziwił się.
– To teraz każdy może mnie kupić? – dopytywała nerwowo.
– Skąd znowu, to dość drogi obraz – uspokoił ją autor.
Postać wspina się na palce i z lekka przechyla. Pozbawiona puenty nie traci jednak równowagi. Za to mężczyzna upadł, jego okaleczony posąg leży u jej stóp.
Kiedyś Polnar chciał zrobić prawdziwy interes, ale coś pokręcił, przeinaczył i nie miał jak zapłacić. Już szukał kupca na kanapę – z prawdziwej skóry barwionej na pomarańczowo – kiedy pani prezes przedsiębiorstwa wielobranżowego spytała:
– A może mnie pan namaluje?
– W zamian?
Skinęła głową, on klasnął, podskoczył i pobiegł.
– Za dwa tygodnie będę panią miał – rzucił w korytarzu.
Przyszła nieco wcześniej, ufryzowana, z rubinem na ustach. Rozgląda się, obrazu nie ma, jest za to portrecista.
– Nie wyobraża sobie pani, co mnie wczoraj spotkało – zaczął. – Wpadł kolega, otwiera burdel w Niemczech i tak mu się spodobał pani portret, że go wziął. Za duże pieniądze. Będzie wisieć w salonie, na bordowej ścianie.
– Sprzedał mnie pan do burdelu?! – oburzyła się prezeska.
– Ale zagranicznego – odparł z powagą Polnar.
Nie wiadomo, czy użył wtedy ciepłych brązów, kasztanu, beżu, czy układał z nich tria i sekwensy, jakby chciał wróżyć z barw. Może zaczął od jasnych tonów i stopniowo nawarstwiał odcienie. Wreszcie zamknął kompozycję grubą krechą – dość osobliwym ornamentem, który tak lubił. Wiemy jednak, jak zobaczył dziennikarkę lokalnej telewizji Annę Święcicką:
– Masz taką nudną twarz – zmartwił się – żadnej zmarszczki, żadnego dramatu. Jak tu cię namalować?
Pokazał ją zapatrzoną, trochę nieobecną, z dorodną różą przy dekolcie. Kiedyś jej taką podarował. Klęczał przed ratuszem z kwiatem w ustach i czekał, aż przyjmie podarunek. Zrobiło się zbiegowisko: ktoś zbierał się do oklasków, ktoś się wzruszył, jeszcze ktoś warknął:
– Błazen!
Na okrągło malował kobiety.
– Są wypukłe, więc maluję je na okrągło. Wpadał do pracowni na godzinę czy dwie, między lekcją rysunku w plastyczniaku, a wernisażem w galerii BePe. Tu zafarbował oczy na zielono, tam wytuszował krosty, gdzieś doczepił włosy, zaprasował zmarszczki, naciągnął obwisłe policzki. Malowane ubierał w charme, bon ton i paryskie maniery. Zapytany kładł uszy po sobie: Przecież chcą być jak z obrazka.
– Przerzucam się na facetów – oświadczył niedługo przed śmiercią – Z babami same kłopoty. Wszędzie wejdą, nawet na obrazy.
I naszkicował popiersia mężczyzn, ale za to sławnych. („On nigdy nie zrobił pięknego mężczyzny” – zauważył Andrzej Sznejweis, artysta. „Brzydkiej kobiety też nie”.) Tę wystawę Polnar zatytułował „Pisarze i malarze + jeden piosenkarz”. „To osoby, które mnie zainspirowały, wzbudziły skrajne emocje, nie pozwoliły przejść mimo” – napisał we wstępie.
– To Bolek zna tylu pisarzy? – zdziwiła się pewna bywalczyni.
Szybko jednak wrócił do kobiet. Tyle o nich wiedział. Ileż on flirtów i rozstań zafarbował. Odwiedzały go w pracowni w chwilach cierpkich i miękkich, odsłaniały przed nim brzuchy, piersi i dusze, bo umiał słuchać, zmilczeć i jeszcze odmalować. Tylko jego żona prawie nie zaglądała na ostatnie piętro wieżowca przy Luboszyckiej w Opolu.
Przyszłam może trzy razy – wspomniała. – Nie chciałam mu przeszkadzać. Ale nie byłam zazdrosna o modelki. Zresztą mnie też kiedyś namalował – pochwaliła się i pokazała wielkie płótno w przedpokoju.
Stoi tam jak filar w Pompejach. Oblepiona czarną lawą sukni do ziemi. Wymazana z barw, przekreślona w pół czy zaryglowana, odebrana czerwieniom i szafirom, wymyka się z ram. Bezbronna jak sparzony pomidor. Szarobure tło jest zapaćkane kreskami, znakami i jakimiś notatkami z życia domowego. Obraz nosi tytuł Gotyk. Wykrochmalona Iwona Polnar kogoś wypatruje. Może męża? Kiedyś ciągle go poszukiwała w barach, kawiarniach i klubach. W 1991 roku, kiedy ją malował, bawił się do samego rana. I często zmieniał miejsca, toteż trudno było go odnaleźć.
Mieszkali wtedy w bloku, w klatce dla artystów. Wszystkie lokale aż do ósmego piętra przydzielono twórcom.
– Muzycy pędzili bimber – zdradziła Teresa Biernacka, także artystka – malarze tłoczyli wino, a literaci pili wszystko. Początek ulicy Wrocławskiej to patyki wieżowców wetknięte w ziemię. Wystarczy przeskoczyć niewielki plac, most i już się otwiera rynek. Wymykał się po cichu przez okno, bo ich M3 mieściło się na parterze. Ciągle musiał gadać i szukać odpowiedzi na jakieś pytania. Lecz zawsze wracał. Przepraszał i znów wyruszał w miasto.
Potem przenosił na płótna pragnienia i spełnienia, oddawał zmysłowość i niepewność, przybliżał obietnice. Wiedział, jak pokazać śmiech i szloch, zgrozę i rozkosz, ból i radość. Czasem szedł tropem dawnych mistrzów, malował splecione ciała, gmatwaninę ramion i nóg. Przypominał pozy, grymasy i gesty, opowiadał ofiarowanie i wzięcie w posiadanie, rysował półoddechy, spazmy, strugi potu, śliny i piany. Potrafił przywrócić szepty, zaklęcia i przysięgi, odtworzyć przekleństwa i ostre krawędzie, wiedział, gdzie umieścić urywaną mowę skomleń przed „małą śmiercią” i jak ułożyć ciszę narodzin. A niekiedy zostawiał jedynie ślad, pogłos bliskości. Jak na obrazie „Świt”, gdzie są tylko ręce bezwładnie opadające na podłogę.
Na jednym z ostatnich obrazów pokazuje swoje plecy. Przed jego oczami, klatka po klatce, przesuwa się film. Klisza jest tu i tam ponadrywana, sceny się rwą albo nakładają na siebie. Na jednej klatce stoi odrapany stół, na nim farby, taśmy i kleje, obcęgi, książki i luźne kartki zapisane wierszem. Wszystko w nieładzie. Trochę dalej mebel zatacza się i upadając, zrzuca kieliszek z cieniutkiego kryształu. Można niemal usłyszeć dźwięk tłuczonego szkła i strzępy wspomnień.
– Piliśmy, i to jak! – opowiadał Andrzej Czyczyło, rysownik i scenograf. – Pewnego razu robiliśmy flaszkę u niego w mieszkaniu. „Chcesz w mordę, Czyczyłko?” – spytał grzecznie Bolek. „Chcę” – wybełkotałem. Więc on mi trzask na odlew. „Co ty!” – ryknąłem. „Chciałem być miły” – posmutniał.
Albo wszedł na rauszu do kawiarni, akurat kiedy Jagoda Hlawacz dyskutowała z bardzo przystojnym mężczyzną. Ukłonił się, uniósł beret, pocałował w rękę.
– Panie dyrektorze, pan pozwoli, że przedstawię Bolesława Polnara – artystę plastyka. Bolku, to pan dyrektor filharmonii Janusz Powolny.
– Stary! To ty jesteś dyrektorem? – rzucił się na niego i przytulił. – Taki śliczny? Ty jedź lepiej do Hollywoodu, ty weź zagraj jakąś rolę.
Dyrygent poderwał się i wybiegł speszony.
– Co to za typek?!
„Typ był z niego niespokojny, wszędzie go było pełno – opowiadał profesor Stanisław Nicieja – i na promocjach książek, i na wernisażach, i na aukcjach charytatywnych”.
– Zapolnarzał Opole – śmiał się Czyczyło.
– Warszawę również – dodał Andrzej Czernik, reżyser i dyrektor teatru Eko Studio. – Jechałem kiedyś do Wojciecha Siemiona, chciałem go zaangażować do Chłopów wystawianych w skansenie.
Jak namówić takiego aktora? – myślał. – Jak przekonać do prowincji? Pokazał zdjęcia z Wesela, granego wcześniej w plenerze, ze scenografią zaprojektowaną przez Bolesława.
– Polnar! – rozpoznał kreskę Siemion.
– Pan go zna?
– Pytanie! Mam jego obraz. Zagram – zgodził się.
– Czułem niedosyt, wręcz niesmak – mówił reżyser – i jakiś żal do Bolka. Siemion miał się zachwycić teatrem, pomysłem, a załatwiłem go na Polnara.
– Bucki go załatwił – usłyszałam w tłumie na pogrzebie.
– Nie Bucki, tylko serce – odezwał się zachrypnięty bas.
– A ja ci mówię, że Bucki.
Polnar przejął po nim pracownię koło ronda. Krzysztof Bucki runął na ziemię w drodze z atelier do domu. Przechodnie myśleli, że to pijak, który odsypia balangę. Umarł na chodniku. Miał 47 lat. Malował ludzi odrzuconych, kalekich i chorych, zgarbionych, obolałych i biednych. Nie stronił od pijaków, wykolejeńców i kloszardów, nudziarzy i podejrzanych typów. Przedstawiał Żydów i odmieńców, zmarniałych nauczycieli i grubych księży prałatów, podpitych komisarzy i obdartych pastuszków, węglarzy, przystojnych tancerzy i nadąsane fordanserki, zwaliste baby i roześmianych głupków.
Chętnie mu pozowali – mieli tyle czasu, ich życie obróciło się wspak, kręcili się w kółko, leniuchowali, cieszyli się byle ochłapami i, pożal się Boże, śmietnikowymi gadżetami. On ich obrazował, a te ich pokraczne chałupy, drewniane furtki i kołatki w kształcie psów wciskał w tło.
Czyżby mistrz pogniewał się na ulubionego ucznia? Czy mu wypomniał, że kiedyś malował ludzi potrzaskanych, spłowiałych, wyklętych? Dopiero potem płótna zaludniły kobiety. Ulepszone. Z ceną na rewersie.
AGNIESZKA KANIA