Przepis jest niezawodny, wymaga tylko precyzji. Jeśli jajka mają być w temperaturze pokojowej, to naprawdę trzeba je wyjąć z lodówki. Mąka z proszkiem ma być koniecznie przesiana. A cukier puder różni się od kryształu. Pieczenie to chemia, nie twórczość. Poezja zdarza się dopiero w ustach. 27 czerwca 1961 roku Sylvia Plath pisała do brata Warrena: „Matka właśnie kąpie Friedę, ja piekę ciasto szyfonowe, a Ted wystukuje na maszynie list do T. S. Eliota”. Trudno mi sobie wyobrazić, że Sylvia Plath pisała list, jednocześnie piekąc biszkopt. Może dopiero wyjęła jajka z lodówki. W przeciwnym wypadku wyszłaby katastrofa. Biszkoptu nie można zostawić w połowie. Ale w tych sprawach Sylvii nie trzeba było pouczać. Szyfonowe ciasta nauczyła się piec z Radości gotowania Irmy Starkloff Rombauer. Tę książkę przywiozła z Ameryki i zawsze miała ją na kuchennym stole. W 2018 roku sprzedał ją dom aukcyjny Bonham’s. Przepis na kotlety cielęce poetka oznaczyła gwiazdką: „Ted bardzo je lubi”. Tymczasem Ted Hughes twierdził, że kuchnia jest dla niej pretekstem do niepisania.
Wyobrażam sobie, jak poetka klęka przy piekarniku, żeby sprawdzić, czy ciasto wyrosło. Jak powstrzymuje się przed pokusą uchylenia drzwiczek. Biszkopt jest delikatny, łatwo opada. Trzeba wyłączyć, kiedy już nie jest płynny, ale jeszcze drżący pośrodku. Matka poetki, pani Aurelia Plath przyjechała na kilka tygodni z Ameryki. Wyobrażam sobie, jak wynosi z łazienki zawiniętą w ręcznik roczną Friedę. Nicholas urodzi się za sześć miesięcy. Ted nadal pisze list do Eliota. Widzę kucyk jasnych włosów Sylvii, kiedy klęczy przy piekarniku. Myślę o niej znowu, innej nocy, która przeszła do historii literatury. Przygotowała jeszcze kanapki i mleko na rano. Zanim odkręciła gaz, zatkała progi ręcznikami. Na górze spały dzieci.
Sylvia Plath piekła też Angel Pie – ciasto aniołów. Chrupiąca beza nadziewana kremem cytrynowym. Wyszła bosko, gratulowała sobie w dzienniku. Kto nie próbował upiec idealnej bezy nie wie, jaki to wyczyn. Gotowanie naprawdę sprawiało Sylvii radość. Zamiast studiować Locke’a, szła upiec szarlotkę.
W dzienniku opisała „Dzień dwudziestu czterech ciastek”: „Poważne pismo literackie o Kafce albo „Saturday Evening Post” mierzą wysoko: kobieta na skraju załamania, ma męża, dzieci: straciła poczucie porządku w kosmosie, wszystko jest bez sensu, utrata nadziei: niedokończone sprawy, rachunki, problemy, bez wyjścia. Zastanawiała się, czy uciec, czy popełnić samobójstwo: pozostała z potrzeby porządku: powoli, metodycznie, zaczyna piec ciastka, jeden rodzaj na godzinę, zamawia produkty w sklepie, jajka itd.”.
Doris Lessing nie lubiła Sylvii Plath. Bo bezwstydnie się reklamowała. Zbyt nachalnie próbowała zaskarbić sobie sympatię. Później, po śmierci Sylvii, Doris drażniły rozmowy o tej tragedii. „Biedny Ted”, mówiła. Tym samym tonem litowała się nad mężczyznami, którzy jej zdaniem cierpieli z winy kobiet. „Nie pamiętam, kiedy zamieszkałam u Doris” – pisała Jenny Diski w styczniu 2015 roku. Swoje wspomnienia publikowała w odcinkach w „The London Review of Books”. Wiedziała, że umiera i wiedzieli o tym jej czytelnicy. Złożona z tych tekstów książka, In Gratitude (Z wdzięczności) wyszła kilka tygodni przed jej śmiercią. Diski była wdzięczna między innymi Doris Lessing, która ją przygarnęła, kiedy była zagubioną nastolatką: „Nie pamiętam dokładnie, kiedy zamieszkałam w domu Doris Lessing przy Charrington Street, na północ od King’s Cross – opowiada. – Mam wrażenie, że to było krótko po samobójstwie Sylvii Plath na początku 1963 roku. Sprawa była świeża i żywo omawiana w kręgu przyjaciół Doris. To znaczy, najwcześniej pod koniec lutego”.
Piętnastoletnia Jenny zamieszkała w domu Doris Lessing. Nie wiedziała, jak nazywać pisarkę, nie została oficjalnie adoptowana. Rodzice Jenny żyli, ale nie chciała do nich wracać. Matka była wściekła i obrażona, nie starała się jej odzyskać. Jenny miała za sobą próbę samobójczą i pobyt w szpitalu psychiatrycznym. To Doris zadzwoniła do niej. Syn, Peter powiedział, że jest taka dziewczynka w jego klasie. Wzięła ją do domu. Przyjaciółka, dobra wróżka, ciocia Doris.
Kiedy dzieci śpią, nagle robi się cicho, a mieszkanie przypomina porzucone dekoracje.
Peter Lessing zmarł na serce w swoim domu w 2013 roku. Miał 66 lat. Dziewięćdziesięcioczteroletnia Doris Lessing zmarła cztery tygodnie później. Mieszkali w jednym domu, przez ścianę. To mówi prawie wszystko o ich relacji. Tak samo jak fotografia, gdzie młoda matka trzyma synka na rękach, nad głową, a on sięga do jej twarzy. Zapewne przed chwilą pytała: gdzie nos? Pokaż nos. W 1949 roku zabrała go ze sobą, niespełna trzyletniego, z Zimbabwe, gdzie mieszkali z jego ojcem. Zabrała też rękopis swojej pierwszej powieści, Trawa śpiewa. Chciała być pisarką w Londynie. Sześć lat wcześniej opuściła pierwszego męża. Wyszła z domu, zostawiając dziesięcioletniego Johna i ośmioletnią Jean. Tak zrobił niejeden mężczyzna. Zostawiają pisklęta w gnieździe, pojawiają się po latach, pachnący egzotycznymi przyprawami. Doris Lessing została osądzona. Jak wspomina Diski, kiedy ktoś poruszał ten temat „jej wargi zaciskały się i usztywniały, zamykała oczy na ułamek sekundy dłużej, niż wymagało tego zwykłe mrugnięcie, a głębszy oddech wskazywał, ile kosztuje ją konieczność ponownego odpowiadania na to pytanie”. Nie obchodziło ją, co ludzie o niej myślą. Dlaczego wzięła najmłodszego, a zostawiła dwójkę starszych? Wiedziała, że pierwszy mąż i jego rodzina zaopiekują się rodzeństwem, natomiast zaangażowany w politykę Gottfried Lessing nie będzie miał czasu, by zająć się chłopcem. Władze Zimbabwe wciągnęły ją na czarną listę emigrantów i nie mogła wracać do Rodezji. Kiedy ponownie spotkała Johna i Jean, mieli około czterdziestki. Wielokrotnie powtarzała, że nie da się pisać przy dziecku. „Jestem dumna, że miałam tę odwagę” – mówiła w 2001 roku. Gdyby nie uciekła od potwornej nudy kolonialnego towarzystwa, na pewno by się załamała, popadła w alkoholizm.
Toni Morrison rozwiodła się i zabrała dzieci ze sobą. Dorosłam – mówiła po latach. Do pisania siadała około piątej rano, na kilka godzin, zanim któreś z dzieci zawołało: mamo! Parzyła kawę i czekała na wschód słońca. Jej żywiołem nie było światło – lubiła je wyprzedzić.
ANNA ARNO