Śmierć Milana Kundery przywołała wspomnienia jednej z najbardziej fascynujących przygód, w jakiej przyszło mi wraz z gronem przyjaciół uczestniczyć. Było to zorganizowane w moim mieszkaniu w Katowicach w dniach 25-26 kwietnia 1986 roku „podziemne”, międzynarodowe sympozjum o autorze Nieznośnej lekkości bytu. Warto opowiedzieć, jak do tego doszło.
Zanim Kundera po Praskiej Wiośnie i pozostaniu w 1975 roku na emigracji objęty został zakazem druku, w Polsce oficjalnie wydano wcześniej tylko Śmieszne miłości (1967) i Żart (1969). Później, już w obiegu niezależnym, ukazały się Walc pożegnalny (1983), Księga śmiechu i zapomnienia (1984) i – najgłośniejsza, największe zainteresowanie budząca – Nieznośna lekkość bytu (1985). Do tego dochodziła lektura esejów Kundery, publikowanych głównie w paryskich „Zeszytach Literackich”, mających swoje krajowe reprinty. Czeski pisarz rozpalał emocje, gdyż nie mieliśmy w tym czasie w Polsce autora, który tak celnie określałby stan naszych uczuć i umysłów, a także sytuację, w jakiej znaleźliśmy się pod tą samą przecież opresją – i my, i Czesi. U nas najbliższy temu modelowi prozy był Tadeusz Konwicki jako autor takich powieści jak Mała apokalipsa czy Kompleks polski, ale w powszechnym odczuciu tak dobrej współczesnej prozy jak powieści Kundery nie mieliśmy.
Autor Nieznośnej lekkości bytu stał się modny, jego twórczość i poglądy, lansowane przezeń idee i hasła (łącznie z tym najgłośniejszym – Europy Środkowej) stały się przedmiotem żywego zainteresowania, wywoływać zaczęły – zarówno na łamach niezależnych czasopism, jak i wśród czytelników – dyskusje, polemiki i (nierzadko bardzo gwałtowne) spory. Jedni byli tym pisarstwem wyraźnie zafascynowani, w dobie tylokrotnie obwieszczanej „śmierci powieści” odnajdywali w Kunderze jej obrońcę, potrafiącego w powieściowej formie ocalającym gestem stopić w jedno politykę i filozofię, problematykę egzystencjalną i seks, mechanizmy wielkiej Historii i kruchy obszar indywidualnej wolności, chłodny racjonalizm i nieobliczalne obsesje. Dla innych światowy sukces Kundery był czymś cokolwiek dwuznacznym, a on sam podejrzewany był o koniunkturalizm i sprytne „wstrzelenie się” w horyzont oczekiwań nowych, zachodnich przede wszystkim odbiorców, którym z pisarską maestrią, ale i chłodną kalkulacją serwował sowieckie czołgi pod czeską gruszą, pikantnie przyprawione szczyptą zbiorowego seksu i kilkoma taktami Beethovena.
Nic dziwnego, że trzeba było o tym porozmawiać, skonfrontować swoje intuicje, wymienić myśli, uporządkować natłok wyłaniających się zagadnień. Bodaj w czasie spływu kajakowego z udziałem doktorantów Marii Janion: Marka Bieńczyka, Ewy Graczyk, Doroty Siwickiej i Olka Nawareckiego narodził się pomysł konferencji o Kunderze, który nieoczekiwanie przyoblekł się w ciało w najmniej oczekiwanym miejscu i w najbardziej niezwykłej formie. Wiadomo było, że nie można liczyć na uniwersytety ani oficjalne placówki naukowe. Dysponowałem w tym czasie dużym mieszkaniem, w którym w stanie wojennym odbywały się wernisaże i wieczory poetyckie (m.in. Bronisława Maja, Karen Kovačik, Violetty Bańki-Wieczorek), postanowiliśmy zatem wziąć na swoje barki organizację tego niecodziennego przedsięwzięcia. Początkowo miało to być spotkanie małej grupy przyjaciół, dla których problemy podejmowane przez Kunderę stały się poniekąd sprawą osobistą. Wkrótce okazało się, że zainteresowanych jest znacznie więcej. W dwudniowym spotkaniu udział wziął kwiat naszego literaturoznawstwa – nie tylko najlepsi bohemiści i zarazem tłumacze: Jacek Baluch, Andrzej Jagodziński, Jan Stachowski, Jacek Illg, ale także krytycy, historycy literatury i publicyści przybyli z ośmiu miast: Roman Zimand, Dorota Siwicka (późniejsza dyrektorka IBL-u), Ewa Graczyk, Joanna Gromek, Aleksander Nawarecki, Józef Zarek, Marek Bieńczyk (przyszły tłumacz francuskich dzieł Kundery i jego przyjaciel), Józef Olejniczak, wreszcie goście zza granicy: prof. Lars Kleberg z Uniwersytetu w Sztokholmie i Francesco Cataluccio, filozof, publicysta i słowianofil z Italii. Wygłoszono dwanaście referatów, nagrano, a następnie zredagowano, pięciogodzinną, szalenie ciekawą dyskusję. Niektórzy uczestnicy spotkania zarzekają się, że pamiętają siedzącego pod ścianą i przysłuchującego się obradom Ryszarda Krynickiego. Ja go nie pamiętam, ale przy mojej sklerozie to żaden argument, mógł być wśród nas, bo byliśmy wtedy zaprzyjaźnieni. To, że w zapisie dyskusji nie ma żadnej jego wypowiedzi, też o niczym nie świadczy, bo jak ujęła to bodaj Wisława Szymborska, Ryszard Krynicki pięknie milczy po niemiecku.
Tak czy owak, graniczyło z cudem to, że bez wsparcia jakichkolwiek instytucji, bez dofinansowań i grantów perfekcyjnie zorganizowaliśmy międzynarodowe sympozjum, odebrali wszystkich z dworca, zapewnili zakwaterowanie i wyżywienie kilkunastu osobom, które nocowały w mieszkaniach Joanny, Olka Nawareckiego, Lucyny Świrad, moim i mojego brata. Transport i aprowizacja były bez zarzutu, wszystko nadzwyczajnie się udało. Olek do dziś wspomina napięcie, z jakim dowoził na rowerze brakujące kieliszki, naczynia i sztućce. Atmosfera tych dwóch musujących niebywałą energią dni jeszcze dziś wydaje mi się trudna do opisania. Wszyscy mieliśmy poczucie, że uczestniczymy w czymś niezwykłym, w zupełnie wyjątkowej przygodzie intelektualnej, wynikłej ze spontanicznej potrzeby, a nie instytucjonalnego zamówienia, z autentycznej pasji, nie zaś akademickiej rutyny. Dziewczyny przygotowały wypieki, sałatki i różne smakołyki, było też mnóstwo alkoholu – którego nikt nie tknął, bo elektryczność w powietrzu i uniesienie, z jakim dyskutowaliśmy i słuchali kolejnych referatów, sprawiały, że alkohol był zupełnie niepotrzebny. Przeglądam teraz wydany przez londyńską Polonię w serii „Wokół literatury” tom, będący pokłosiem tego spotkania (równolegle materiałom z sympozjum poświęcony został specjalny numer podziemnego „Almanachu Humanistycznego”) – przez lata nie miałem go w rękach – i nie mogę się nadziwić, jak świetne grono udało nam się zgromadzić i jaki poziom prezentują nie tylko referaty, ale też głosy w dyskusji. Publikacja ta – której wówczas nie planowaliśmy – uzupełniona o referaty nadesłane i najważniejsze teksty o Kunderze zamieszczone w drugim obiegu – do dziś zastępuje nieistniejącą monografię Milana Kundery. Jego twórczość usytuowana tu została w różnych kontekstach (tradycji czeskiego myślenia o Środku Europy, zachodniej recepcji oraz czeskich polemik z Kunderą, przede wszystkim zaś współczesnej czeskiej historii i literatury, życia politycznego i kulturalnego); poddano ją także analizom pod kątem problematyki historiozoficznej, antropologicznej, teoretycznoliterackiej. Wyjeżdżając, profesor Kleberg oświadczył, że o konferencji naukowej na takim poziomie nie mógłby sobie na Uniwersytecie Sztokholmskim nawet zamarzyć.
Pikanterii przydawało całej imprezie to, że moje mieszkanie było pod czujną obserwacją wiadomych służb (nie pamiętam już, czy było to przed naszym seminarium, czy już po nim, ale po rewizji, w trakcie której smutni panowie znaleźli sporą ilość bibuły, wylądowałem na 48 godzin na dołku w Komendzie Wojewódzkiej MO w Katowicach). Pod moim blokiem stał tego dnia zaparkowany samochód, a Roman Zimand, który wybrał się (niepotrzebnie, jak się okazało) do Pewexu po koniak, natknął się przy windzie na dwóch sportowo ubranych charakterystycznych panów w adidasach. Piękny był finał. Część gości pożegnała się już i rozjechała, siedzieliśmy w gronie przyjaciół wśród półmisków z niedojedzonymi sałatkami, powoli chłonąc z przeżytych uniesień. Wtedy rozległ się dzwonek do drzwi. Wyjrzałem przez judasza: pod drzwiami stało dwóch nieznajomych panów. Błyskawicznie porwałem kasety z nagraną dyskusją i wybiegłem na balkon – który sąsiadował z balkonem mieszkającego po drugiej stronie klatki schodowej sztygara z kopalni. Kłębili się tam goście.
– Poproście pana Mariana.
– On mo dzisiaj Geburtstag.
– Zawołajcie go.
Po chwili z mieszkania wynurzył się pan Marian z kieliszkiem, którym chciał mnie poczęstować.
– Za chwilę, panie Marianie. Wszystkiego najlepszego! Ale na razie niech pan mi przechowa te kasety, bo dobijają mi się jacyś panowie do drzwi.
Sąsiad schował bezcenne kasety, a ja pobiegłem do drzwi. Towarzystwo w napięciu oczekiwało wizyty nieproszonych gości.
– Dzień dobry. Jesteśmy świadkami Jehowy i przyszliśmy porozmawiać – oświadczyli nieznajomi.
Z pokoju dobiegł mnie ryk – napięcie ustąpiło miejsca poczuciu ulgi i szalonej wesołości.
– Dziękuję, ale myśmy się właśnie nagadali.
– A może chcieliby się państwo zapoznać z naszą literaturą? – nie rezygnowali goście.
– Bardzo dziękuję, ale mamy własną.
Przeprosiłem i zamknąłem im drzwi przed nosem. Cudowny, absurdalny akord całego wydarzenia.
Pamiętam, jak w kilka miesięcy później spotkałem się w Rzymie z Czesławem Miłoszem. Wypytywał o życie literackie w Polsce i mojej opowieści o naszym seminarium wysłuchał z wielkim zainteresowaniem. Po zredagowaniu tomu wysłałem mu go do Berkeley. Po jakimś czasie w Roku myśliwego znalazłem z radosnym zdumieniem passus: „Lektura grubego skryptu przysłanego z Polski, referatów i zapisów dyskusji na dwudniowym nieoficjalnym seminarium o twórczości Kundery. Jak wiele wiedzy o przebiegach dwudziestego wieku i tyle bystrych a młodych inteligencji – nie, czterdzieści lat temu to nie było możliwe”.
JERZY ILLG